Pamiętaj, że wchodzisz na okupowany teren kraju. - ostrzegały nas znaki, gdy późnym wieczorem przechodziliśmy przez, jeśli nie najdziwniejsze, to na pewno najbardziej absurdalne przejście graniczne, jakie dane mi było zobaczyć.
Wszystko to wyglądało jakby ktoś, zupełnie dla zabawy, postawił na środku ulicy kilka wielkich doniczek zamiast barierek, trzy baraki na krzyż i kazał znudzonym urzędnikom udawać, że pracują.
Wszystko, począwszy od tych przedziwnych ostrzeżeń na tabliczkach po fikcyjne kontrole paszportowe (nikt nawet nie udawał, że jest nami zainteresowany!) sprawiało, że z tą granicą coś naprawdę wydawało się nie tak. Jak zresztą traktować poważnie granicę narysowaną zielonym flamastrem przez jednego z przyjezdnych żołnierzy? I jak wierzyć w to, że taka sztuczna linia oddziela dwa wrogie narody, które zasiekami trzeba utrzymywać z dala od siebie? Albo szanować to, że ktoś komuś dał możność podejmowania decyzji o tym, która rodzina przenosi swój dom, zostawia rodzinne groby i odtąd idzie żyć na obcą ziemię?
Dość jednak tych patetycznych przemyśleń, bo oto w końcu przekraczamy granicę.
Uwielbiam ten magiczny moment, gdy jednym krokiem z jednego świata przechodzę w drugi. Gdy nagle rzeczywistość zaczyna się inaczej nazywać, gdy trzeba się w niej na nowo odnaleźć i oswoić z tym co inne. Bardzo byłam ciekawa, czy i tu będzie się dało odczuć tak wyraźne przejście.
*
Za sobą zostawialiśmy miasto o klimacie lekko wschodnim, ale bardzo europejskim.
Urocze kawiarenki wychodzące małymi, chybotliwymi stoliczkami w wąskie uliczki dzielnicy
Laiki Yitonia przechodzące w szerokie, eleganckie pasaże ulic
Ledra (to na jej końcu znajduje się ów zaimprowizowany punkt graniczny) i
Onasagorou, gdzie handel jest tradycją od najstarszych dziejów miasta.
W dali za nami zniknąć miały dostojne greckie kościoły (to właśnie zwłaszcza w ich okolicach znaleźć można tak wiele greckich, biało-niebieskich flag) - ruchliwa
Panagia Faneromeni (kościół Błogosławionej Dziewicy to miejsce pochówku bohaterskich greckich powstańców-biskupów z XIX w., czyli czasu budzenia się cypryjskiej tożsamości narodowej) i skromna
katedra św. Jana. To zresztą tuż obok tej drugiej znajduje się dość spory
Pałac Arcybiskupi z pomnikiem arcybiskupa Makariosa, pierwszego... prezydenta niepodległego Cypru! Tuż obok warto zajrzeć do
Muzeum Bizantyjskiego ze wspaniałym zbiorem ikon.
Wielbiciele muzeów z pewnością zahaczą chętnie także i o
Muzeum Cypru zbudowane jeszcze przez Brytyjczyków! Muzeów w ogóle w Nikozji jest dostatek - od placówki etnograficznej czy pocztowej po taką, która dokumentuje grecką stronę cypryjskiej walki wyzwoleńczej.
Z pewnością jednak jednym z najciekawszych miejsc po tej stronie muru jest cichutki
meczet Omara, który przycupnął tuż przy zasiekach, tak jakby bał się, że ktoś przez przypadek odkryje muzułmańską obecność po TEJ stronie (mimo to meczet ten jest znany powszechnie z posiadania najbrzydszego minaretu na wyspie!). Jego wnętrze nie może ukryć chrześcijańskiego rodowodu (w istocie, jest to augustiański kościół pw. NMP, przerobiony na meczet po tureckim podboju wyspy w XVI w.). Fakt ten delikatnie stara się zagłuszyć wielkie drzewo genealogiczne z rodowodem proroka Mahometa. Odnaleźć można tam i Adama i Jezusa, a filozoficzny podpis głosi, że wszyscy prorocy są braćmi. Ha, jakież to aktualne!
*
Ale wracając znów do granicy - przed nami miał się otworzyć nieco tajemniczy świat drugiej części Nikozji, ostatniej podzielonej murem stolicy na świecie.
Jest tu gdzie się zagubić - klimatyczne zaułki, stare greckie kamienice, piękny karawanseraj
Büyük Han, olbrzymia majestatyczna katedra św. Zofii (tak, tak, Hagia Sofia!) przerobiona na górujący nad stolicą
meczet Selima. Podobno, jeszcze w czasach chrześcijańskich, katedra uważana była za najpiękniejszą świątynię Bliskiego Wschodu. Nie bez przyczyny - było to w końcu miejsce koronacji królów Cypru*! Dziś z okaleczonych, miodowo-wapiennych murów strzelają w niebo smukłe minarety...
Sama teraz po czasie nie wiem czy większe wrażenie na mnie zrobiły te cudowne miejsca czy też niezwykła serdeczność ludzi, których tu spotkaliśmy. Otwartość, gościnność, serdeczność - to pierwsze o czym myślę wspominając północną Nikozję.
Co ciekawe, wielu z mieszkańców 'nie załapało' się na bycie zakwalifikowanymi do prawdziwych Cypryjczyków i dziś, aby przejść do południowej części miasta muszą lecieć przez Turcję do Grecji i dopiero stamtąd dostać się mogą znów do Nikozji. To naprawdę nie są żarty!
Ci szczęściarze, którym przyznano miano Cypryjczyków żyją dziś z podwójną tożsamością - nielegalną, północnocypryjską i legalną, południową. Dosłownie zgłupieliśmy, gdy zobaczyliśmy cały arsenał przeróżnych dowodów osobistych!
A co ci obywatele myślą o swoim północnym rządzie i o Turcji, będącej gwarantem istnienia tego nieuznawanego państewka?
Nic pozytywnego - z rozmów wyziera frustracja i zmartwienie obecnym stanem rzeczy. Turcja miast być wybawicielem, zdaje się być raczej potężną siłą narzucającą swój porządek, nazwy i religię (w meczecie nie spotkacie ani jednego północnego Cypryjczyka - ci, którzy się tam pojawiają, to tylko i wyłącznie imigranci z Turcji!).
Kim jesteście? - zapytałam więc.
Po prostu Cypryjczykami - padła odpowiedź.
- I tęsknimy za czasami, gdy naprawdę mogliśmy wszyscy być jednym narodem.*
Tę jedność mimo wszystko mocno czuć.
Przeszliśmy granicę, ale wciąż znajdowaliśmy się w obrębie tych samych, gwiaździstych, niesamowitych murów miasta (spójrzcie zresztą kiedyś na mapę Nikozji i jej centrum w kształcie gwiazdy!). Zmienił się język, zmieniły się powiewające flagi, ale to wciąż być jeden i ten sam świat.
I tylko światła na wzgórzu za miastem prowokacyjnie układały się w kształt północno-cypryjskiej flagi. Jakby chciały przypomnieć - z nami nie będzie tak łatwo!
***
* Zagadka - co królowie Cypru mają do Krakowa;)?