Mołdawia ma dwie największe atrakcje turystyczne.
Jedną z nich musieliśmy ominąć, bowiem z braku infrastruktury turystycznej koszt i zachód potrzebny do zwiedzenia jej po prostu przekraczał totalnie nasz budżet. Chodzi o największe winne piwnice na świecie, gdzie korytarzami można ponoć jeździć autobusem - Cricova i Mileştii Mici. Żałowaliśmy bardzo, ale przecież co się odwlecze, to nie uciecze;)
Druga atrakcja jest na szczęście bardziej osiągalna. I dobrze, bo Orheiul Vechi (Stare Orhei) to miejsce magiczne.
Magia nr 1 to położenie.Po dość długiej, w stosunku do realnej odległości, podróży trzęsącym, przepełnionym busikiem wysiadamy na końcu świata. Dosłownie. Oprócz czegoś, co kiedyś było przystankiem, jak okiem sięgnąć nie ma tu nic. Rozglądamy się intensywnie, gdzieś z boku przy drodze majaczy jeszcze ohydny budynek, w przewodniku przedstawiony jako budynek administracyjny (pełniący także rolę baru i informacji).
Autobus dojeżdża tutaj (jak wynika z rozkładu) raz dziennie.
Pytanie 'to jak my stąd wrócimy?' odkładamy na później, bo właśnie dotarło do nas w jak cudownym miejscu jesteśmy.
Przełom rzeki Răut to wyjątkowo malownicze miejsce - nie tak szeroka w tym miejscu rzeka mocno meandruje tworząc w swoim zakolu skalisty, wysoki, łysy cypel. Trudno wyobrazić sobie lepsze miejsce na bezpieczne osadnictwo, obronę i fortecę.
Zimowe kolory pięknie się tu przenikają - mdła zieleń, bury odcień rzeki, brązowe krowy pasące się w kanionie. Jest pięknie.
Magia nr 2 to historia.Besarabia to nie była kraina szczęśliwa - wieczne kulturowe i militarne przepychanki nie sprzyjały spokojnemu, dostatniemu życiu. Wśród płaskich stepów zresztą ciężko znaleźć wiele obronnych miejsc, które sprzyjałyby osadnictwu. Nic więc dziwnego, że w takim miejscu jak to tutaj od zawsze coś się działo.
Pierwsi mieszkańcy, o których dobrze wiemy to wojowniczy Scytowie, o których pisze Herodot (taaaak, właśnie czytam 'Podróże z Herodotem' Kapuścińskiego;)). Podobno na szczycie wzgórza można zresztą do dziś zobaczyć pozostałości po ich twierdzy. Idziemy tam, ale spotyka nas spore rozczarowanie - pod znakiem informującym o starożytnych ruinach znajduje się dosłownie 5 przypadkowo rozrzuconych kamieni. Szkoda.
Niespokojne czasy przełomu tysiącleci i upadku Cesarstwa Rzymskiego przygnały tu także Sarmatów, Pieczyngów czy Daków, którzy osiedlili się na dłużej i także zbudowali twierdzę.
Później, już w czasach nowożytnych, gdy ustały wędrówki ludów, przez pewien czas żyli tu chrześcijańscy mnisi (o tym za chwilę), aby jednak ustąpić pola (w XIV w.) krwawej Złotej Ordzie. Także i Tatarzy docenili położenie Orhei i zbudowali to wspaniałe Nowe Miasto - Shekhr-al-Jedid. Z tych czasów uchowało się znacznie więcej pozostałości - odróżnić można ślady meczetu, cytadeli, łaźni i karawanseraju.
Nic nie trwa jednak wiecznie - Tatarom klęskę zadali Litwini. Miast jednak się tu osiedlać oddali zdobyte ziemie w lenno Mołdawianom, którzy na ruinach tatarskich budowli wznieśli średniowieczne miasto. Zbudowano dwie cerkwie, a z tatarskiej twierdzy stworzono siedzibę prefekta regionu. To chyba były złote lata tego miejsca.
Znów jednak koło fortuny się obróciło i, nie do końca wiadomo czemu, jeden z hospodarów kazał przenieść miasto na nowe miejsce (czyli dzisiejsze ponure Orhei, o którym pisałam ostatnio). Opuszczona stara osada szybko popadła w ruinę, do czego rzecz jasna przyczyniła się burzliwa historia tych ziem.
I choć wydaje się, że niewiele tutaj zostało poza porzuconymi kamieniami, które bywały i barbarzyńskimi obwarowaniami i murami meczetu czy częściami gwarnych kramów, nie można zapominać o...
Magii nr 3 czyli atmosferze.może składa się na nią duch historii, może powaga wolno wijącej się rzeki, a może najstarsi wciąż żyjący tu mieszkańcy, czyli mnisi.
W IX wieku przybyli tu pierwsi z nich i mozolnie drążyli korytarze monastyrów w skalistych zboczach wzgórza. Ich podziemny system w szczytowym okresie (czyli przed przybyciem Tatarów) był bardzo potężny, ale i surowy. Dostać się do nich można było jedynie od strony rzeki, po linie przyczepionej do skalnej półki. Skromne niewielkie kaplice były otoczone pieczołowitą opieką zakonników śpiących tuż obok, na kamiennej podłodze w kamiennych boksach tak niskich, że aż przypominały trumny. Trudno się było nie raz do nich dostać, jeśli miało się problemy z zachowaniem równowagi.
Z nadejściem Tatarów życie zakonne ustało, a monastyry zostały porzucone. W XIX wieku jednak mieszkańcy doliny postanowili zrobić użytek z opuszczonej kaplicy, przemianowali ją więc na cerkiew i wydrążyli do niej podziemny tunel. Wejście doń oznacza biała, samotna dzwonnica.
Nie jest ona jednak jedyną budowlą na wzgórzu. Kawałek dalej stoi nieco kiczowata cerkiew Zaśnięcia Najświętszej Marii Panny (z 1904 r.). Nie jest to przyjazne miejsce dla turystów - mimo, że wysokie mury osłaniają nieco od szalejącego wiatru, sama świątynia zamknięta była na trzy spusty.
Skierowaliśmy się więc z powrotem ku dzwonnicy. Udało nam się odnaleźć wejście do kamiennych, podziemnych schodów i w mroku zaczęliśmy schodzić w dół, aby dojść do wnętrza monastyru Peştere - niewielkiej, słabo oświetlonej kaplicy. Spotkaliśmy tam ostatniego mieszkańca tego miejsca, jednego z tych, którzy powrócili - bardzo starego, siwego mnicha z długą brodą.
Nie wiem czy ucieszyły go nasze odwiedziny czy może przeszkodziły w codziennej pracy, ale był na tyle miły, aby pokazać nam nie tylko kaplicę ze starymi ikonami, ale i malutką pustelniczą izbę, a także jedyne niegdyś wejście do środka - skalny występ górujący nad rzeką.
Stojąc tam, wśród szalejącego wiatru, nie umieliśmy nie poddać się magii tego miejsca.
Aby jednak nie było całkiem patetycznie dodam, że nie my jedni byliśmy pod wrażeniem uroku tego miejsca. Doceniali je również... sowieccy producenci filmowi - Stare Orhei wielokrotnie grało Dziki Zachód w radzieckich westernach!