Od razu na wstępnie napiszę,
Kiszyniów to nie jest najpiękniejsze miasto, w jakim byłam.
Wiele socrealistycznej, szpetnej zabudowy, kilka niezbyt imponujących budynków ostałych się sprzed czasów wojny, główna aleja miasta, bulwar Ştefan cel Mare şi Sfânt* pretendujący do mołdawskich Champs-Elysees (porównanie wcale nie jest takie chybione - w samym jego środku znajdziemy bowiem prawdziwy łuk triumfalny, zwany dawniej Świętymi Wrotami, na którym wisiał niegdyś dzwon wykonany z przetopionych dział zdobytych na armii tureckiej w początkach XIX wieku. Dzwon przeznaczony pierwotnie do przykatedralnej dzwonnicy okazał się zbyt wielki, więc zawisł na specjalnie wybudowanym dlań łuku), zabudowany kamienicami, które określilibyśmy 'styl Gierka'. Trudno być oczarowanym, jeśli tak jak my, urodzeni po tej samej stronie kurtyny co oni, dobrze zna się ten styl.
Wśród obiektów wartych zobaczenia tu są więc Gmach Rządu (szare pudło z lat '60 XX wieku, wcześniej siedziba eparchii besarabskiej zniszczonej bezpowrotnie przez trzęsienie ziemi w 1940 r.), Opera Narodowa (lata '80 XX, z rzęsiście oświetlonym tymczasowym lodowiskiem na froncie), betonowy gmach Parlamentu (lata '70 XX wieku) oraz supernowoczesny Pałac Prezydencki, który wygląda bardziej jak kosmiczna wieża lub szklany zamek.
Kiszyniów to nie jest też miasto o długiej i ciekawej historii.Lekko prowincjonalne, przez wieki pozostawało na uboczu interesów Hospodarstwa Mołdawskiego, do którego należało. Trzeba przy tym pamiętać, że dzisiejsza Mołdawia, a właściwie Mołdowa nie do końca jest spadkobiercą tradycji Hospodarstwa. Historyczna Mołdawia to tereny położone głównie w Rumunii (północno-wschodnia część) i to zdecydowanie bardziej Rumunia jest sukcesorem Hospodarstwa. Później, gdy ono upadło, przyszli carowie i przyłączyli do swojego Imperium tereny między Dniestrem a Prutem jako Gubernię Besarabską, na zawsze odcinając te ziemie od Rumunii. Silna rusyfikacja nie wykorzeniła co prawda rumuńskiego języka, kultury i religii, ale mocno nadszarpnęła więzi z macierzą.
Mołdowa więc jest krajem lekko zagubionym we własnej historii - trwają dyskusje czy w ogóle istnieją prawdziwi Mołdawianie i język mołdawski, czy jest to po prostu dialekt rumuński.
Ciężko także i w stolicy wyczuć coś charakterystycznego dla tego kraju. Tak samo często jak mołdawski słyszeliśmy na ulicach i język rosyjski. Większość napisów zresztą jest tam dwujęzyczna (Mołdawia, jak żadna inna radziecka republika również nie uniknęła rusyfikacji, a wiele rodzin inteligenckich zostało wywiezionych na Syberię lub wymordowanych). Budownictwo to w większości albo relikty poprzedniej epoki albo nowoczesne budynki pozbawione jakichkolwiek regionalnych odniesień. Wyjątkiem jest główna świątynia miasta. Leży ona w Parku Katedralnym znajdującym się w środku głównej alei miasta, bulwaru Stefana Wielkiego. Nie ma jeszcze 200 lat, ale zdołała być mołdawską solą w oku radzieckich okupantów. Paradoksalnie, zaprojektowana przez Rosjanina (profesora petersburskiej ASP) w stylu neoklasycystycznym, ściągnęła na siebie nienawiść socjalistycznych władz i w roku 1962 jej strzelista dzwonnica została wysadzona w powietrze, a sam budynek stał się salą wystawienniczą. Dziś, podczas odrodzenia się wiary prawosławnej w Mołdawii katedra została rzecz jasna przywrócona do swojej pierwotnej funkcji, gruntownie odrestaurowana, a dzwonnica odbudowana.
Kiszyniów nie jest też najbardziej zaskakujący.Było tu dokładnie to czego się spodziewaliśmy - dużo szarości, hałasu i chaosu komunikacyjnego, brak infrastruktury turystycznej i pocztówek. A to wszystko zatopione w tłumach cudownych, serdecznych i pomocnych ludzi. Jak to mawia mój dobry przyjaciel - 'właśnie po to jeździ się na wschód';)
Spaliśmy w jednym chyba w Mołdawii hostelu backpackerskim, który jest jednym z przyjemniejszych hosteli, w jakich zdarzyło mi się spać. Z racji tego, że mało w tym kraju instytucji tego typu, trafiliśmy na mieszankę turystów z całego świata, co było bardzo miłym zaskoczeniem. Dodaję także zdjęcie prześlicznego kota, który witał nas u progu;)
Ale nawet w takim dość monotonnym mieście znaleźć można kilka perełek. Pierwszą z nich jest słynne i podobno rewelacyjne Muzeum Etnograficzne, które niestety (czego ogromnie żałuję) musieliśmy pominąć. Drugą natomiast jest przypadkowo znaleziony stary, okropnie zaniedbany cmentarz polsko-ormiański. Leży dobry kawałek od centrum, w ciemnej uliczce, która wydaje się nie prowadzi już chyba donikąd. Sam cmentarz trudno jednak przeoczyć, nawet w ciemnościach (poszliśmy tam późnym wieczorem, co rzecz jasna potęgowało mroczny nastrój, a uliczka nie należała do dobrze oświetlonych), wyróżnia go bowiem gruntownie odrestaurowana (staraniem towarzystw ormiańskich), bardzo ładna kaplica ormiańska. Dalej niestety jest coraz gorzej - groby w większości są zapuszczone i opuszczone, częściowo zarośnięte, a cmentarz w swe władanie objęły psy. Mocno nas oszczekały, ale pozwoliły na szczęście wejść na swój teren. Wiedzieliśmy, że gdzieś dalej była kiedyś i polska kaplica, podobno w bardzo złym stanie. I rzeczywiście, udało nam się ją odnaleźć w tej ciemności. I choć rzeczywiście, jej stan to katastrofa z zawalonym dachem, widać, że niegdyś musiała być bardzo piękna (dołączam zdjęcie, mocno prześwietlone, jedyne jakie udało nam się zrobić w tej ciemności).
Dziwiło nas to, że w mieście o tak małej liczbie zabytków nikt o ten cmentarz nie zadbał. Może i daleko mu do Père-Lachaise, ale myślę, że przychodziliby tu nie tylko polscy turyści, gdyby tylko o nim wiedzieli. Smutna to była wizyta.
Kiszyniów nie jest też najbardziej spokojnym miastem jakie widziałam.Mimo swojej, co tu dużo mówić, prowincjonalności (ale w jak najbardziej pozytywnym sensie!), tętni życiem! Energia rodem z Bałkanów, harmider i chaos to z pewnością znaki rozpoznawcze tego miasta. Znajdziemy tu całkiem sporo kawiarenek, a także (podobno, bo nie mogliśmy jakoś tego zweryfikować) i galerii sztuki. Aby przekonać się o energii tego miasta, wystarczy przejść się w okolice najbardziej ruchliwych punktów - dworców i targu. Szczególnie polecam w tym celu najgłośniejsze chyba miejsce stolicy - targ Piața Centrală wraz z dworcem autobusowym Autogară Centrală. Znajdują się bardzo blisko głównego bulwaru miasta, alei Stefana Wielkiego, na której ruch nie ustaje chyba nigdy;) Znajdują się tu zresztą wszystkie najważniejsze instytucje - od Poczty Głównej po Salę Organową czy Operę i Parlament w dalszej części.
Spacer zakończyć można na innym, ważnym placu miejskim, Piața Libertății z monumentalnym pomnikiem poświęconym radzieckim żołnierzom, charakterystyczną bryłą hotelu Kiszyniów oraz gmaszyskiem Mołdawskiej Akademii Nauk.
Jak widać, na każdym kroku przeplatają się tu ze sobą temperament bałkański z sowieckimi porządkami:)
Mimo to, Kiszyniów nie jest też miastem gdzie można łatwo zjeść coś charakterystycznego.Ratunkiem okazała się być sieć restauracji o klimacie mołdawskim nazwana 'La Placinte'. Co prawda nie udało nam się tam wypić dobrego wina, ale za to menu nie pozwalało narzekać;) Po pierwsze więc to, czego przede wszystkim trzeba spróbować w tych rejonach, czyli mamałyga. Jest to przyrządzana na gęsto potrawa z mąki kukurydzianej podawana z pasterskim serem i śmietaną (w wersji najbardziej klasycznej - oczywiście istnieje wiele innych kombinacji i dodatków). Rewelacja!
Próbowaliśmy też tokanya (vel tocană națională) czyli tradycyjnego gulaszu wołowego w ostrym, paprykowym sosie (nie tak daleko stąd wszak do Węgier). Nie można pominąć też dania, od którego knajpka wzięła nazwę - placinty. Jest to coś w rodzaju sporego placka z nadzieniem (od serów po dynię). Na mołdawskich stołach królują też naleśniki we wszystkich możliwych wariacjach.
Desery też nie pozostawały w tyle - oczarowały nas przede wszystkim papanasi będące odpowiednikiem naszych pączków ze słodkim nadzieniem polane śmietaną i konfiturami.
Przy tych wszystkich swoich brakach Kiszyniów JESTszalenie uroczym miastem. Bardzo gościnnym i serdecznym. Mało kto wie, że to najbardziej zielona stolica Europy, zatopiona w parkach i skwerach, które łagodzą nieco ohydną szarą architekturę. W samym centrum mamy Park Katedralny i Park Stefana Wielkiego, a nieco dalej znajdziemy parki o pięknych nazwach: Park Doliny Młynów czy Park Doliny Róż.
Mimo, że jest to najbardziej uprzemysłowione miasto kraju, największy węzeł komunikacyjny i ośrodek biznesowy, który szalenie chce gonić resztę Europy, widać bardzo dużo biedy (podobno opłaca się nawet wozić papierosy stąd na Ukrainę!) i prowincjonalności. Ale właśnie w tej zapyziałości czar odnalazł Ryszard Kapuściński ('Imperium'). Czytając jego opis mołdawskiej stolicy o sennych zaułkach i gankach z kwitnącymi jaśminami i bzami szalenie szalenie żałowałam, że nie byłam tu wiosną!
**********************************
* Być w Mołdawii i nie wiedzieć kto to Ştefan cel Mare şi Sfânt to grzech. Po polsku 'Stefan Wielki i Święty', jak sama nazwa wskazuje był najznaczniejszym władcą Mołdawii. Jego Hospodarstwo od wieków skazane na lawirowanie między interesami Rzeczpospolitej, Imperium Osmańskiego i Królestwa Węgier za jego rządów wreszcie uzyskało względną (acz niestety chwilową) suwerenność, a jego opór względem nacierającej Turcji zyskał mu sławę w Europie. W Polsce znamy go zwłaszcza z wygranej przeciw naszemu Janowi Olbrachtowi.
Nic więcej dziwnego, że przez Mołdawian jest uwielbiany - jest patronem niemal wszystkich ważniejszych placów, instytucji i parków, a jego podobizna widnieje na większości banknotów;)