Dziś wyłamaliśmy się z barcelońskich zwyczajów i wstaliśmy (w miarę) wcześnie rano.
Naszym pierwszym celem była słynna La Boqueria, duży, kolorowy (okropnie śmierdzący), cudowny targ. Jak urzeczeni wpatrywaliśmy się w góry żelków, czekoladek, pomarańczy, ruszających się jeszcze krewetek, obrzydliwie śliniącego się kraba, wiszących jamon i masy innych stworzeń, których nazw pewnie nie znamy;) Bardzo przypominał mi się lwowski targ.
Głównym punktem naszego przedpołudnia była dzielnica gotycka, czyli słynna Barri Gòtic. Jest to najstarsza część miasta (jeszcze z czasów rzymskich) z zaskakująco dobrze zachowanymi średniowiecznymi (stąd nazwa) zabudowaniami. Na niezwykły klimat tego miejsca składają się jednak nie tylko kamienicki i pałace, ale także kręte, wąskie uliczki, placyki i nie zawsze najbardziej przyjemny zapach (to zdecydowanie słaby punkt Barcy)!
Tak więc zaczęliśmy od spokojnego spaceru La Ramblą (ok, z rana jest tu trochę, ale tylko trochę mniej ludzi) i znaleźliśmy się na Placa Reial, zagubionym, gdzieś między kamienicami. Podobno to jedno z najruchliwszych miejsc w Barcelonie (tylko pytanie, które miejsce nie jest:)). Nam Catalunya wydawał się jednak bardziej zatłoczony.
Doszliśmy potem na główny (albo raczej jeden z głównych) placów miasta, Placa Sant Jaume (św. Jakuba, patrona Hiszpanii), gdzie mieści się Casa de la Ciutat (czyli ratusz miejski, gdzie bardzo miły pan strażnik wytłumaczył nam, że jeśli chcemy przyjść i obejrzeć go, to tylko w niedzielę) oraz na przeciwko Palau de la Generalitat - siedziba rządu autonomicznej Katalonii (jest tam podobno bardzo ładna, gotycka kaplica, ale niestety nie dane było nam tam wejść, chyba nie jest dostępny dla turystów). Miejsce to nieprzypadkowo jest siedzibą tak ważnych instytucji - już za czasów rzymskich, właśnie tu było forum (kto wie, może emanuje stąd jakaś dobra energia;)?).
Wąskie i urocze uliczki zawiodły nas na ulicę Montcada (jedną z najlepiej zachowanymi gotyckimi pałacami!), gdzie jest Muzeum Picassa. Rzeczywiście warto się tam wybrać, zwłaszcza jeśli jest się wielbicielem jego sztuki (ja co prawda nie jestem). Ekspozycja pokazuje naprawdę całą twórczość mistrza - od pierwszych obrazków rodzajowych (sielankowych ptaszków, które o dziwo dziób mają w miejscu dziobu i skrzydła w miejscu skrzydeł;)), po nieco odważniejsze dzieła z okresu studiów po całkowite szaleństwo lat późniejszych. Najbardziej podobały mi się obrazy, przy których prezentowane były ich zdjęcia rentgenowskie, na których było widać, że pod wierzchnią warstwą, kryje się zupełnie inne dzieło. Oprócz tego, najlepsza naszym zdaniem część muzeum, to cała wystawa poświęcona 'rozpracowywaniu' przez Picassa infantki Małgorzaty i jej świty ze słynnego obrazu 'Las Meninas' Velazqueza! Warto!
Następnie przyszedł czas na przerwę, kawę i croissanta, a chwilę później spotkaliśmy się na placu Catalunya z Basią i Wołkiem, którzy też byli właśnie w Barcelonie! Chcieliśmy razem pójść do barcelońskiej katedry, ale okazało się, że wstęp bezpłatny będzie dopiero wieczorem. Tak więc, o katedrze potem;)
Znów zagłębiliśmy się w uliczki Barri Gotic. W pobliżu katedry można znaleźć pozostałości rzymskich murów oraz Casa de l'Ardiaca czyli gotycko-renesansową rezydencję archidiakona (dziś miejskie archiwum). Tuż obok katedry znajduje się przepiękny budynek muzeum Frederic Mares (rzeźbiarza), będący dawniej częścią Pałacu Królewskiego. Nie zdecydowaliśmy się na wejście do środka, ale za to zostaliśmy na przecudownym dziedzińcu z drzewkami pomarańczowymi (z całkiem dojrzałymi owocami!). Oprócz tego, na dziedzińcu są ustawione stanowiska do samodzielnego, wirtualnego zwiedzania muzeum.
Dalsze części dawnego Pałacu Królewskiego to niewielkie Plac del Rei i surowa Capella Reial de Santa Agata, które znajdują się w pobliżu. Podobno to właśnie tu Ferdynand Aragoński i Izabela Kastylijska witali Kolumba po jego triumfalnym powrocie z Indii;)
Nasze kroki znów nas poniosły w okolice uroczej Carrer Montcada (tej z najlepiej zachowanymi pałacami gotyckimi) i pod bazylikę de Santa Maria del Mar (czyli Matki Boskiej Morskiej). Jest to podobno jeden z nielicznych przykładów czystego, katalońskiego gotyku. Niestety nie dane było nam zobaczyć, bo kościół był zamknięty na cztery spusty.
Kolejnym punktem naszego zwiedzania było Muzeum Czekolady! Wstęp nie jest drogi, wystawa może też nie jest olbrzymia, ale myślę, że jeśli ma się chwilę, to warto wejść. I to nie tylko dla samego biletu (który rzecz jasna jest z doskonałej, gorzkiej czekolady);) Najmniej mi się podobały rzeźby wykonane z czekolady, od Lucky Luke'a, czy Shreka po Hitlera i Ben Hura, natomiast ekspozycja opisująca 'dawne dzieje' czekolady (był nawet przykładowy aztecki cennik: ile ziaren kakaowca za niewolnika, ile za usługę prostytutki itd.) oraz filmy na jej temat były już całkiem ciekawe (i apetyczne;)).
To co nastąpiło później, jest chyba najczęściej spotykanym przez nas problemem wycieczkowym - gdzie coś zjeść (w sensie, że: dobrze, tanio, tutejszo, dużo...). I jak zwykle - mimo długich poszukiwań wróciliśmy do pierwszego miejsca, które wytypowaliśmy. Dziś był dzień paelli. Każdy z nas wziął inną. Ja byłam zachwycona przez Arros Negro (czyli 'czarny ryż', ponieważ jest zabarwiony atramentem mątwy), paelle typowo katalońskie, czyli z owocami morza nawet też nam całkiem smakowały, ale chłopcy zgodnie orzekli, że prawdziwa paella to tylko z mięsem. Oczywiście;) Nie muszę chyba dodawać, że do obiadu piliśmy cavas, którym naprawdę się zachwyciliśmy.
Później krótka siesta (naprawdę krótka!) w Parc de la Ciutadella, powstałemu w miejscu dawnej barcelońskiej cytadeli. Dziś to dość zatłoczone, zielone płuca miasta, mieszczące na swoim terenie zoo, fontannę Gaudiego i muzeum zoologii oraz muzeum geologii (niestety musieliśmy pominąć je).
Wracając chcieliśmy zrobić drugie podejście do Santa Maria del Mar, ale i tym razem nie było dane nam zobaczyć tego kościoła od środka. Za to mieliśmy szczęście, bo na jednej w przylegających do niego uliczek właśnie 'budowano' wieżę z ludzi. To stara tradycja tutejszego regionu i ma symbolizować wspólnotę mieszkańców, pomimo różnych wyznań, języków i narodowości, która razem buduje coś naprawdę wysokiego i pięknego. Oczywiście dziś jest to bardziej atrakcja turystyczna, ale naprawdę robiąca spore wrażenie;)
Wreszcie przyszedł czas i na barcelońską katedrę św. Eulalii, znajdującej się w samym centrum miasta. Św. Eulalia to patronka Barcelony, zamęczona przez Rzymian w czasach Dioklecjana. Ponieważ kocham legendy, to przypomnę tę, która jej dotyczy - otóż gdy jej prześladowcy chcąc ją poniżyć, publicznie ją obnażyli, podobno spadł gęsty śnieg (przypominam, że tu pod koniec marca chodzi się bez rękawów!), aby oszczędzić jej wstydu:) Święta jest pochowana w tejże katedrze.
Jak przystało na ten region, oczywiście była budowana koszmarnie długo (tak więc 'obowiązujący' styl w architekturze zdążył się zmienić z romańskiego w gotycki). Katedra przeszła typową katedralną ewolucję - najpierw była tu rzymska świątynia, zastąpiona później przez niewielką, romańską, wizygocką kaplicę, potem zaczęto budować wielką katedrę gotycką katedrę, a ukończono ją już w czasach prawie nowożytnych dobudowując neogotycką fasadę.
Z ciekawszych miejsc, od strony południowej, można wejść na niewielkie, prześliczne krużganki pełne roślin.
Widzieliśmy też potem gotycki kościół Santa Maria del Pi (vel Pino, czyli Matki Boskiej sosnowej!), gdzie wśród zdobień portalu można dostrzec sosnowy motyw. Ten niemal surowy kościół podobał mi się chyba bardziej niż katedra.
Nie chcieliśmy wyjeżdżać z Barcelony bez zobaczenia Parku Guell jeszcze raz. To zdecydowanie nasze ulubione tutejsze miejsce! Po drodze jeszcze zahaczyliśmy tylko o sklepik ze słynnymi hiszpańskimi turronami, czyli czymś w rodzaju bardzo twardych nugatów. Tak zaopatrzeni siedzieliśmy w parku gapiąc się na piękną panoramę miasta i morza, przegryzając (ok, niektóre rodzaje nie są aż tak straszliwie twarde) turronami, dopóki nie zrobiło się ciemnawo (no i nie wyproszono nas z parku;)). Pięknie!
Sam wieczór, a właściwie noc, spędziliśmy na barcelońskiej plaży, popijając ostatni z napojów, który pozostał nam do spróbowania w tym miejscu - sangrię. I mimo, że ma ona tę zagadkową właściwość, że im więcej się jej pije, tym mniej się wydaje smaczna (przynajmniej ta, którą myśmy pili), szumiące morze, gwiazdy i poczucie, że absolutnie nic nie musimy, sprawiało, że bardzo nie chciałam myśleć, że jutro trzeba wracać...