Dość listopadowej pogody, dość codziennych zajęć, kolokwiów i rutyny.
Robimy sobie wagary i uciekamy na Bałkany!!
Do granicy dojechaliśmy stopem na trzy razy.
Najpierw wziął nas chłopak pracujący jako kurier - sam jeździł sporo stopem przed siebie, więc jak to ujął 'wie o co chodzi'. Był przemiły - załatwił nam następną podwózkę (do Rabki) u swojego kumpla. Nasłuchaliśmy się sporo o tym, co ludzie sobie zamawiają przez kurierów. Od kibli z drugiego konca Polski po 2 rolki papieru toaletowego...
Do granicy podwiózł nas uroczy rodowity podhalańczyk (czasem nawet było nam ciężko zrozumieć jego gwarę;)), przez 30 km zdążył nam opowiedzieć pół swojej kariery życiowej oraz wyrazić zainteresowanie naszymi studiami ('informatyka? to potem w księgowości będziecie pracować? A turystyka pod to podchodzi?').
Zanim jednak mieliśmy szczęście wsiąść do jego auta, spędziliśmy dobre pół godziny na uporczywym machaniu w gęstej mgle na poboczu drogi. Pamiętając jeszcze nasze tureckie wojaże, dość szybko się zniechęciliśmy i zrobiliśmy sobie przerwę w pobliskiej piekarni. Nic nie mogło nas wtedy bardziej ucieszyć niż to, że właściciel piekarni podarował nam 4 cieplutkie rogale z czekoladą. Rafał zaczyna się przekonywać do Polaków;)
****
Zdziwił nas widok stojących na polskiej granicy kolumny tirów - wszak w strefie Schengen to rzadkość.
Wszystko wyjaśniło się, gdy chwilę później załapaliśmy stopa - polskiego tira właśnie. Okazało się, że na Słowacji jest jakieś święto, w trakcie którego nie wolno jeździć ciężarówkami po całym kraju (dlatego też biedni kierowcy muszą stać dobę na granicy). To obostrzenie nie dotyczy na szczęście artykułów 'szybkopsujących się', tak więc w wędliniarskiej ciężarówie przejechaliśmy aż na samo południe Węgier.
I tu znów słuchaliśmy niesamowitych opowieści.
O królu cygańskim, który ma drzwi do domu większe niż w katedrze, a w pokoju trzyma konia, o wioskach w Rumunii, gdzie nie da się przejechać nie zapłaciwszy 'cła' miejscowym Cyganom, o Turkach zaplombowanych na pakach tirów w celach obronnych (naród ten podobno 'się nie obcina' i maczetą (którą każdy z nich ma przy sobie) odrąbuje ręce złodziejom (rzucając je potem psom na pożarcie)... Świat nigdy mi się nie znudzi!
******
Spaliśmy na przyautostradowej stacji benzynowej - rozbijaliśmy namiot w deszczu, który na szczęście ustał do rana. Zerwaliśmy się bardzo wcześnie, aby jak najszybciej złapać jakiś transport do Serbii (planowaliśmy wtedy jeszcze jechać do Kosowa). Jak tylko się rozjaśniło wyszliśmy na pobocze i w koszmarnej mgle dziarsko zaczęliśmy łapać stopa. Szybko się zorientowaliśmy, że nie miało to większego sensu - było nas widać tylko z tak bliska, że nikt nie miał szansy już się zatrzymać. Nic nie pomogły zmiany miejsca, kartka z napisem 'SRB', a nawet to, że w końcu ta okropna mgła opadła. Do Serbii, kraju spoza UE nikt prawie nie jechał (cały tranzyt szedł na Rumunię, której granica jest tuż tuż).
Byliśmy coraz bardziej przygnębieni, a jakby tego było mało, koło 10 nadjechała policja węgierska (słynąca ze swojej czepliwości i nieodpuszczania) i wlepiła nam mandat za łapanie stopa na autostradzie. Chcąc-niechcąc, musieliśmy ograniczyć nasze pole działania do stacji benzynowej, gdzie ruch był mniej niż mizerny (nikt w miarę rozsądny nie tankuje na Węgrzech, mogąc to zrobić w Serbii lub Rumunii). Jeśli ktoś jechał, to zazwyczaj do pobliskiego Segedynu.
Zdążyliśmy zaprzyjaźnić się z chłopakiem pracującym na stacji. Zdołała się nawet wytworzyć między nami pewnego rodzaju symbioza - myśmy podzielili się z nim naszymi zapasami czekoladowymi, a on niczym detektyw wyszukiwał nam potencjalny transport. Był w tym naprawdę niezły - myjąc szyby jakiejś dostojnej kobiecie, ukradkiem pokazywał nam, żeby pytać auto obok, albo przechodząc niby nic koło nas, mówił: 'tamten'. Niewiele to jednak pomogło. Koło 14 (o 16 już się ściemnia) zaczęliśmy rozważać przejście autostrady w poprzek i powrót do Budapesztu. Byłam dobita.