Rano skoro swit obudzilo nas koszmarne skrzeczenie. Najpierw myslelismy, ze to kolejna glupawka Rafala, jednak szybko okazalo sie, ze to mewy siedzace na namiocie. Polecam jako budzik:)
Zebralismy sie szybko i pomknelismy na kemping, ktory wygladal jak z amerykanskiego filmu dla mlodziezy:)
Tam sie wykapalismy, o czym od dawna marzylismy, zjedlismy wczesny obad i ruszylismy do miasta.
Tromso jest swietnie polozone - na wysepce Tromsoya w ciesninie miedzy wyspa Kvaloya i kontynentem. Otaczajace je gory razem z charakterystycznym trojkatnym mostem tworza dosc malowniczy widok. Samo centrum jest niewielkie, ale bardzo przyjemne. W malych, glownie drewnianych domkach jest masa kafejek i sklepikow. Powloczylismy sie po miescie, poszlismy na kawe do baru przypominajacego portowa knajpke i na dlugi spacer do ogrodu botanicznego. Czulismy sie tak czysto, ze az dziwnie. I pierwszy raz zrobilismy wiecej km na piechote niz rowerem:)
A potem nie pozostało nam nic innego niż zacząć żegnać się z Norwegią, fiordami i... rowerami. Zapakowaliśmy naszych wiernych towarzyszy do samolotowych luków i wróciliśmy do domu!