Sercem Ekwadoru jest
Aleja Wulkanów.
Miejsce jest tak niesamowite jak i jego nazwa - przez środek kraju biegną równolegle do siebie dwa pasma wysokich Andów, pełne wygasłych i aktywnych wulkanów. Zagęszczenie wulkanów jest wyjątkowe, zerknijcie tylko na
tę mapkę - w części kontynentalnej wulkanów jest 30, z czego 8 jest czynnych (Ekwador leży w tzw. Pacyficznym Pierścieniu Ognia). Wśród nich są te najsłynniejsze, jak najwyższy szczyt kraju Chimborazo (6263 m.), najbardziej malowniczy Cotopaxi (5897 m.), górujący nad Quito Guagua Pichincha (4784 m.), potężny Cayambe (5790 m.), El Altar, Sangay… żeby wymienić tylko kilka. Ciekawostka - wulkany są tak mocno wpisane w ekwadorski 'krajobraz', że część prowincji tego kraju ma nazwy właśnie od swoich najsłynniejszych wulkanów.
A pomiędzy tymi niebosiężnymi pasmami wulkanów biegnie
Wielka Centralna Dolina, zwana także
Aleją Wulkanów (biegnie tędy część Panamericany). Inna jej nazwa to
Szlak Gniazd Kondorów. Jeśli ktoś ma skojarzenie z polskim
Szlakiem Orlich Gniazd, to jest ono uzasadnione o tyle, że kondor to symbol Ekwadoru (obecny na fladze), tak jak orzeł jest symbolem Polski :)
I właśnie Aleją Wulkanów ruszyliśmy na północ, wracając z łagodnego południa.
Mimo dużych odległości do pokonania autem trasa przebiegła nam zaskakująco sprawnie. Niestety było to spowodowane tym, że Wero dużo spała osłabiona koszmarną biegunką. Wspominałam już, że niestety czystość mieszkań w Ekwadorze (a z naszych doświadczeń, i w Ameryce Łacińskiej) pozostawia sporo do życzenia jak chodzi o pełzające dzidziusie. Tak jak zwykle jesteśmy dość beztroskimi rodzicami, to Weroniczka czuła się tak źle, że pierwszy raz w podróży rozważaliśmy wizytę u lekarza. Na szczęście ostatecznie nie była potrzebna.
Piszę o tym, żeby trochę odczarować opowieść o gładkich podróżach z dziećmi na drugi koniec świata. U nas niestety nie do końca jest tak, że 'wystarczy tylko chcieć', a dzieci z zainteresowaniem i bez marudzenia słuchają o oglądanych zabytkach, mając w głowie świadomość, że ich rodzice w dzieciństwie nie mieli okazji być w tylu wspaniałych miejscach ;) Czasem tak bywa, ale tak samo czasem podróżowanie z dziećmi to twarde negocjacje, znudzenie kolejnym zabytkiem, marudzenie i tęsknota za domem.
Koniec dygresji ;)
IngapircaNaszym pierwszym przystankiem na Alei Wulkanów była
Ingapirca, największe w Ekwadorze ruiny prekolumbijskiego miasta. Ingapirca położona jest kawałek na północ od Cuenci, a tyle wysoko, że spadek temperatury dał się nam tu już we znaki.
Same ruiny są położone dość malowniczo na obrzeżach górskiej wioski o tej samej nazwie, a wśród prastarych kamieni pasą się obojętne na urok miejsca lamy. A gdyby kamienie te mogły mówić, to opowiedziałyby o tym jak pokojowo obok siebie żyły tu dwie nacje - Inkowie, władcy imperium, oraz lud Cañari. Mimo, że Inków było więcej, to każde z plemion kultywowało swoje własne tradycje, nie próbując na siłę zmieniać sąsiadów. I w Ingapirce dobrze to widać. Są tu pozostałości nieco mrożącego krew w żyłach grobu kapłanki Cañari oraz jej 10 sług, pogrzebanych żywcem po jej śmierci. Są pozostałości łaźni, tarasów rolniczych czy magazynów na ziarno. Jest też i fragment doskonale zachowanej inkaskiej drogi.
*
Swoją drogą inkaskie drogi to ważny temat - Imperium Inków ciągnęło się na olbrzymim terenie 5 tysięcy km i wypracowało wspaniały system komunikacji. Kraj pokryła sieć dróg zwana
Qhapac Ñan (
trakt królewski) o łącznej długości ponad 30 tyś. km. Drogi były wybrukowane, przechodziły nad rzekami wiszącymi mostami, wybudowano także tunele i niezbędną infrastrukturę dla odpoczynku podróżnych. A ze względu na wysokość (nieraz i powyżej 6000 m.n.p.m.) i częstą niedostępność terenu, Qhapac Ñan jest uznawany za jedno z największych osiągnięć inżynieryjnych ludzkości. Po drogach biegli posłańcy przenoszący wiadomości, zwani
chaski. Mówi się, że dzięki nim król Inków w Cuzco mógł jadać świeżutkie ryby z oceanu.
Paradoksalnie ten doskonały system dróg ułatwił konkwistadorom podbój imperium. A nowi władcy tych ziem o utrzymaniu szlaków już nie dbali, toteż trakty w wielu miejscach przestały funkcjonować, a królewski trakt zupełnie utracił znaczenie. Ale gdzieniegdzie jeszcze fragmenty dróg pozostały (i czasem funkcjonują do dziś, istnieje nawet pieszy szlak
Inca Trek) i w uznaniu dla ich wkładu w kulturę świata zostały wpisane na listę Unesco (wpis ma aż 273 komponentów 6 krajach!).
Koniec drugiej dygresji :)
*
Największe wrażenie w Ingapirce robią ruiny inkaskiej
Świątyni Słońca, w kształcie elipsy, ponoć niepowtarzalnej w skali całego Imperium Inków. I my także zgodnie uznaliśmy, że czegoś takiego jeszcze nie widzieliśmy!
Praktykalia:
- Tylko guided tours (niestety my trafiliśmy na oprowadzanie po hiszpańsku, nie wiem czy w ogóle jest po angielsku)
- Wstęp kosztuje 2$
- Na ile dobrze zrozumiałam, stanowisko jest zamknięte w poniedziałki i wtorki.
Nariz del DiabloNaszym kolejnym przystankiem w wysokich Andach był Nos Diabła czyli
Nariz del Diablo - kolejne wybitne osiągnięcie inżynieryjne, choć ze znacznie późniejszych czasów.
Historia zaczęła pod koniec XIX w., gdy postanowiono koleją połączyć Quito i Guayaquil. Poprowadzenie torów po andyjskim kawałku tej trasy było nielada wyzwaniem. Mówi się wręcz, że aby wybudować 24-km odcinek między wysoko położonym
Alausi (2340 m.), a leżącym w dolinie
Sibambe (1400 m.) trzeba było zawrzeć pakt z samym diabłem! Kolej musiała tutaj pokonać nie taką znowu wielką górę (ok. 300 m.), ale bezpieczne wybudowanie torów na jej skalistym, stromym zboczu było wielkim wyzwaniem projektowym. I przede wszystkim niestety kosztowało życie bardzo wielu pracujących przy budowie robotników. Finalne jej otwarcie w 1902 r. było wielkim wydarzeniem. Mówi się, że to najtrudniejsza trasa kolejowa na świecie (ma ktoś jakiś inny przykład?).
Zobaczcie zresztą sami na zdjęciach jak specyficznie musiano ułożyć tory, aby pociąg w ogóle mógł po nich jechać. Dziś można nimi przejechać za ok. 30$ i samemu doświadczyć klimatu sprzed wieku. Niestety, gdy my tam byliśmy to ze względu na pandemię (a jakże!) pociąg nie kursował. Musieliśmy się więc zadowolić widokiem torów z punktu widokowego (wstęp 2$). Ale może to i dobrze - ponoć widoki z samej trasy choć malownicze, nie są piękniejsze niż niejeden mijany przez nas autem krajobraz. A najciekawszy widok to przecież ten na sam układ torów - tak się pocieszamy :)
Jadąc dalej minęliśmy przepiękne krajobrazu trawiastej wysoczyzny
PN Sangay. Planowałam ten rozległy park narodowy odwiedzić dalej na północy, od strony Ambato, ale gdybym wcześniej wiedziała jak pięknie jest na południu, to zdecydowałabym się na jakiś trek właśnie tam.
GuamoteZupełnie przypadkiem za to zatrzymaliśmy się w
Guamote. A że przypadkowo był to czwartek, to znaleźliśmy się w samym sercu niesamowitego
targu czwartkowego. Auto trzeba było porzucić, bo ulice w centrum miasteczka zajęły niezliczone kramy sprzedające absolutnie wszystko, o czym można pomyśleć. Tory kolejowe za to zajęte były przez sprzedawców owiec :)
Posileni energią targu (i kawą), ruszyliśmy dalej na północ, kończąc dwudniową jazdę południowym odcinkiem Alei Wulkanów w Ambato, chaotycznym mieście położonym w samym środku kraju. Cdn.