Jak emerytura w Ekwadorze, to na południu!
A jak na południu, to w Vilcabambie!
Vilcabamba to maleńka mieścina na południu kraju, w pobliżu granicy z Peru. I pewnie nie byłoby o niej głośno, gdyby nie to, że odkryto, że ludzie żyją tu wyjątkowo długo i w wyjątkowo dobrym zdrowiu. Do tego stopnia, że jest to jedno z miejsc, gdzie niezwykła długowieczność mieszkańców przykuła uwagę badaczy, reporterów i oczywiście emerytów :)
Nie wiadomo do końca skąd bierze się tutejsza długowieczność.
Czy Vilcabamba zawdzięcza ją miejscowej wodzie, pełnej żelaza (jest tu nawet ulica Żelaznej Wody) i związków mineralnych? Czy też klimatowi, na tyle łagodnemu, że pełno tu zieleni, soczystych owoców i kolorowych storczyków, a temperatura jest idealna przez cały rok? A to może wysokość (ok. 1500 m. n. p. m.), która sprawiła, że nie ma tu tropikalnych chórób? A może to po prostu zdrowe przyzwyczajenia miejscowych - mała ilość aut, niepalenie tytoniu i kuracja sokiem z kaktusa? I czyste powietrze, bo w pobliżu nie ma żadnych kompleksów przemysłowych. A może, jak chcą niektórzy po prostu
niezwykła aura tej doliny?
Tak czy siak, gdy w latach ’50 XX wieku "odkryto" to miejsce, to zaczął się show. Okrzyknięto ją "Wyspą Odporności" czy też "Doliną Długowieczności", z zapartym tchem powtarzano opowieści jak ten i inny znany ktoś odzyskał tu zdrowie czy też pokonał ciężką chorobę. Asfaltową drogę prowadzącą do mieściny nazwano "Aleją Wiecznej Młodości" i otworzono tu nawet Międzynarodowy Uniwersytet Naturyzmu (?).
A do miasta zaczęli ściągać międzynarodowi, spragnieni długowieczności emeryci.
I tak trochę już zostało, Vilcabamba faktycznie dalej wyróżnia się klimatem od reszty Ekwadoru. Z tym, że teraz chodzi o klimat amerykańskiego miasta ekspatów (coś podobnego widzieliśmy w meksykańskim San Miguel de Allende). Mnóstwo tu hipsterskich knajpek ze zdrowym wege jedzeniem, nietrudno o świetną kawę i na ulicach powszechnie słychać angielski. Ze skromnymi, pokrytymi muralami domami sąsiadują hacjendy wyglądające jak z Beverly Hills. Mimo to, muszę powiedzieć, że miasteczko jest naprawdę przyjemne.
My zabawiliśmy tutaj tyle, żeby pójść na dłuuugi spacer, zjeść wegetariański obiad, popić dobrą kawą i zjeść wielki czekoladowy deser. Myślicie, że wystarczy, żeby nabawić się długowieczności?
*
Ci, którzy nie chcą się pozbawić romantycznej wizji "Doliny Wiecznej Młodości", niech nie czytają tego akapitu :) Będę się bowiem rozprawiać z tym mitem!
Otóż faktycznie, gdy "odkryto" Vilcabambę dla świata, naukowców zdumiała ilość żyjących tutaj 100-latków. Co więcej, całkiem spora część społeczności deklarowała wiek np. 120 lat czy nawet 143. Do tego część z tych deklaracji znajdowała pokrycie w archiwach i parafialnych księgach dokumentujących np. chrzesty seniorów.
Niedługo potem badacze zaczęli być wobec tych odkryć sceptyczni. Lokalni seniorzy byli zadziwiająco zmienni w deklaracjach swojego wieku. 122-latek potrafił 3 lata później oznajmić, że ma już 134 lata. Do tego część nestorów zdemaskowano i okazało się, że najstarszy z nich ma tak naprawdę… 96 lat, a średnia wieku rzekomych stulatków wynosi jednak 86 lat.
Skąd się to wzięło?
Po pierwsze, prawdopodobnie w lokalnej społeczności zawyżony wiek wiązał się z większym prestiżem i szacunkiem. Co lepsze, im ktoś się robił starszy, tym bardziej zawyżał wiek. Najpierw 60-latek "stawał się" o dekadę starszy, 5 lat później miał już lat 80, dochodząc do 90-tki deklarował ponad 120 lat itd. Rosnąca popularność turystyczna Vilcabamby i szał na jej długowieczność zdaje się, że tylko staruszków nakręcała :)
Do tego praktyką było używanie tych samych imion w rodzinach. Dlatego też trudno było przyporządkować aktu chrztu konkretnym osobom i nie pomylić ich z ich nieżyjącymi już ciotkami czy dziadkami.
Ostatecznie okazało się, że Vilcabamba wcale nie ma jakieś wyższej średniej wieku niż reszta kraju. A jeśli nawet minimalnie, to raczej wiąże się ona z migracją zarobkową młodych do większych miast.
Cóż, mit został obalony, ale legenda pozostała i jak widać ma się dobrze.
*
Na południu Ekwadoru zawitaliśmy jeszcze do wspaniałego
Parku Narodowego Podocarpus, gdzie zaliczyliśmy dżdżysty trekking. Park ten jest niezwykły, bo słynie z rekordowej bioróżnorodności. Sprzyja temu położenie w aż 4 strefach klimatycznych - północnych Andach, południowych Andach, Amazonii i strefie pacyficznej. Rozciąga się na wysokościach od 900 do 3600 m. n. p. m. Do tego jest to miejsce wciąż słabo odkryte i opisane - szacuje się, że wciąż nie poznaliśmy większej części zamieszkujących go gatunków. Co ciekawe, na jego terenie znajdują się też… kopalnie złota!
Park mimo swojej wielkości, jest rzadko odwiedzany przez turystów i ma tylko dwa główne wejścia. Jedno zwane Bombuscaro koło Zamory i drugie
Cajanuma w pobliżu Loja, z którego my skorzystaliśmy. Zaraz za rogatkami Loji należy zjechać z głównej szosy na szutrową i momentami stromą drogę. Nie mogliśmy nigdzie znaleźć informacji czy da się nią jechać osobówką, a niestety lokalsi byli sprzeczni w swoich deklaracjach. Ostatecznie zaryzykowaliśmy i potwierdzam, że da się dojechać zwykłym autem do
schroniska Cajanuma, gdzie znajduje się mały parking (chociaż polecam mierzyć siły na zamiary - ja osobiście bym się tego nie podjęła!).
Spod schroniska Cajanuma (gdzie zostaliśmy przez strażników dokładnie spisani i przepytani w kwestii górskich zamiarów - cóż, taki los jedynych odwiedzających tego dnia), wiedzie kilka szlaków, m.in. szlak do jeziorek
Lagunas del Compadre czy przepiękny
Los Miradores, którego fragment przeszliśmy. Niestety nie zrobiliśmy go całego, bo jest niepolecany dla dzieci ze względu na dużą ekspozycję, stromiznę i grań. Za to po raz pierwszy Róża, zasłuchana w bajki opowiadane przez tatę, zrobiła cały zaplanowany przez nas trek na własnych nogach. Brawo Róża!
Jeśli zastanawiacie się czy warto, to warto. Trasa jest malownicza, różnorodna (ma kilka odnóg-pętli w bok, którymi można przejść dla urozmaicenia), a gdy wyjdzie się ponad linię drzew, to widoki na paramo zapierają dech w piersiach!
*
Dla kronikarskiego obowiązku dodam jeszcze, że przez te parę dni spędzonych na południu stacjonowaliśmy w mieście Loja, stolicy południa. Samo miasto nie jest jakoś turystycznie ciekawe, ale jest miłe, wygodne do pieszych spacerów i dzierży tytuł
Muzycznej i kulturalnej stolicy Ekwadoru. Z Loji zapamiętaliśmy głównie to, że z niewiadomych dla nas przyczyn większość dobrze wyglądających kawiarni otwierała się tu w okolicach 16 (co dla nas, zdeklarowanych porannych kawoszy było udręką ;))!