Może to zabrzmi nieco dziwnie jak na wstęp, ale po czasie wolałabym, żeby ten wpis nie mógł powstać.
A zaczęło się tak:
Czy można uczcić Sylwestra w lepszy sposób niż wybierając się na szlak? Do tego taki, z którego musieliśmy się już raz ewakuować (ponad 7 lat temu latem, dosłownie spod samego szczytu spłoszyła nas burza)?
Zdecydowanie nie! Dlatego też w Sylwestra rano wyruszyliśmy zdobywać
Wysoką Kopę, najwyższy szczyt
Gór Izerskich.
Nie powiem, zbieraliśmy się bardzo wolno.
Inna sprawa, że nastawialiśmy się na szybki marsz - na dole było prawie 12 stopni, więc obstawialiśmy niewielkie ilości śniegu, a dzieci planowaliśmy nieść w nosidłach. Dopiero więc koło południa dotarliśmy na parking na
Rozdrożu Izerskim. Dzieci faktycznie dały się wsadzić do nosideł, ruszyliśmy więc zdecydowanie
zielono-żółtym szlakiem przez bardziej jesienne niż zimowe Izery. Szybko odbiliśmy
zielonym szlakiem na wschód i po kawałku marszu szerokim traktem doszliśmy do miejsca, gdzie szlak odbijał na południe, całkiem stromo pod górę. Robiło się coraz bardziej ślisko, ze względu na miejsca, gdzie jeszcze utrzymywał się lód. Do tego w miejscu, gdzie biegła kiedyś ścieżka, wesoło płynął strumień roztopu. No nic, zacisnęliśmy zęby i dość szybko pokonaliśmy ten kawałek. Potem szlak znów wrócił na szeroką drogę, która… była kompletnie pokryta mokrym, topiącym się śniegiem. Moje wysłużone, 11-letnie buty szybko zaczęły chlupać. No nic, szliśmy dalej.
Tempo mieliśmy dobre, humory, mimo mokrych butów też, szybko osiągnęliśmy więc
Rozdroże pod Zwaliskiem. Tutaj zima była już w pełni. Odbiliśmy na szeroki trakt trzech szlaków (zielony, czerwony i niebieski) i po 20 minutach minęliśmy malownicze i tajemnicze w zimowej odsłonie
Zwalisko. Przy dawnej
kopalni Stanisław wiało niemożliwie, z ulgą weszliśmy więc na szeroką nartostradę w lesie. Narciarze biegowi z zapałem nas mijali, my dziarsko szliśmy naprzód i usiłowaliśmy sobie przypomnieć dlaczego zakładaliśmy, że tu nie będzie śniegu? :)
Koło 14 doszliśmy do
Rozdroża pod Izerskimi Garbami, gdzie
czerwony szlak schodził z nartostrady i odbijał pod górę do lasu. Liczyliśmy, że w pół godziny staniemy na szczycie. Niestety tu już nie szło się aż tak przyjemnie - było dość stromo, śniegu było sporo, a co gorsza bardzo się topił i spływał w dół. Nie poddawaliśmy się jednak i w całkiem niezłej formie dotarliśmy do ostatniego odcinka - zejścia ze szlaku i odbicia na Wysoką Kopę. Ścieżka na szczęście była przetarta, ale drobno prószył śnieg, widoczność była taka sobie i wiało. Temperatura wyraźnie spadła. Do tego strumyk, przez który w normalnych warunkach pewnie się przeskakiwało, teraz wezbrał i był naprawdę trudny do przejścia (zwłaszcza z dziećmi w nosidłach). Pod szczytem dopadł nas kryzys - Róża płakała, że zimno jej w stopy i okropnie ją bolą, Wero była zła, a towarzysząca nam przyjaciółka dziewczynek, idąca samodzielnie Hela, miała kompletnie przemoczone buty (była z nami jeszcze oczywiście mama Heli). Rafał zajął się rozgrzaniem stóp Róży, a ja z resztą dziewczyn pospiesznie wdrapałyśmy się na szczyt.
Żółtej tabliczki z napisem ‚Wysoka Kopa’ nigdzie nie byłyśmy w stanie znaleźć. Ale jako, że warunki z każdą chwilą robiły się gorsze, była 15-sta i lada moment miało zacząć się ściemniać, a GPS pokazywał, że jesteśmy na szczycie, zrobiłyśmy pamiątkowe zdjęcie tam, gdzie stałyśmy i bardzo szybko zeszłyśmy do Rafała i Róży. Przyznam szczerze, że dzieci miały dość, były wściekłe, a my o krok od wezwania służb na pomoc. Szczęśliwie jednak kryzys udało się jako-tako opanować i dość sprawnie zejść z powrotem do nartostrady, gdzie poczuliśmy się pewniej.
Robiło się już ciemno, ostatni narciarze zjeżdżali już świętować koniec roku, my mieliśmy przed sobą ok. 1.5 h marszu do auta, a Hela miała totalnie przemoczone buty (i nie miała nosidła). Sytuacja wyglądała tak sobie, ale ustaliliśmy, że wracamy wszyscy razem w miarę szybko do Zwaliska lub Rozdroża pod Zwaliskiem, a potem zostawimy Heli i jej mamie jedną latarkę (miały też ze sobą prowiant i ciepłą herbatę), żeby powoli schodziły w dół, a sami z drugą czołówką pójdziemy jak najszybciej do auta, gdzie ja zostanę z dziećmi, a Rafał z nosidłem wróci po Helę.
Gdy dotarliśmy pod Zwalisko było już ciemno. Wszystkim nam było wszystko jedno i brodziliśmy butami w roztopionej wodzie. Zgodnie z planem zostawiliśmy dziewczyny i ruszyliśmy z Rafałem i dziećmi w dół jak najszybszym marszem.
Nie uszliśmy jednak zbyt daleko, gdy… zadzwonił nam telefon - to reszta naszej ekipy sylwestrowej sprawdzająca czy na pewno nie trzeba nam pomóc! Czasem trudno uwierzyć w taką telepatię - akurat ktoś z nich był w pobliżu i do tego miał nosidło! Ustaliliśmy więc, że wrócimy do Heli i Iwony, będziemy spokojnie schodzić w dół razem z nimi, a nasza ‚ekipa ratunkowa’ wyjdzie nam na przeciw z nosidłem. Co tu dużo mówić, morale od razu nam wzrosły, a gdy niedługo później spotkaliśmy nasz prywatny GOPR na szlaku było już naprawdę bardzo wesoło.
Podsumowując, wszystko skończyło się dobrze, chociaż wcale tak nie musiało być.
Powtórzyliśmy sobie tę dobrze znaną, choć jak widać zapomnianą prawdę, że czas przejścia szlaku zimą trzeba liczyć dwa razy dłużej. A już na pewno z dziećmi :)