To był ze wszech miar udany weekend!
Przede wszystkim udało nam się zdobyć pierwszą górę z Korony Gór Świata we trójkę. Niektórzy powiedzą, że węgierski
Kékes o wysokości 1014 m., na który dodatkowo praktycznie można wjechać autem, to nie jest zbyt ambitny cel, ale nam dostarczył wiele satysfakcji.
Co do technikaliów - faktycznie tuż pod szczytem jest parking, do którego wiedzie najwyżej położona w Węgrzech droga. Węgrzy są niesłychanie dumni ze swojej najwyższej góry, dlatego też przybywają tu tłumnie i na miejscu korzystają z bogatej infrastruktury pamiątkowo-gastronomicznej.
My postanowiliśmy odrobinę ambitniej podejść do tematu i na górę wejść z położonej niedaleko
Mátraházy. Trasa stamtąd ma ok. 2.5 km i w dużej mierze wiedzie niezbyt stromym stokiem narciarskim (początkowo trzeba przejść kawałek asfaltem, ale droga szybko odbija w bok). Szczyt oznaczony jest głazem pomalowanym w kolory flagi węgierskiej i choć nieco gubi się w okolicznej infrastrukturze gastronomiczno-parkowej, to ostatecznie nie sposób go przeoczyć - stoi przed nim kolejka zdobywców chcących sobie zrobić zdjęcie. Naszym małym sukcesem było to, że Róża przeszła na własnych nogach i z dużą chęcią tak z 1/3 trasy!
Samo wejście na szczyt było tylko wisienką na torcie tego udanego weekendu.
Zaczęliśmy od porannej wizyty w unescowym
Tokaju. Swoją drogą, okazuje się, że to nie tak daleko z Krakowa - 4.5 h jazdy, wyjeżdżając więc o 4:30 na miejscu byliśmy na śniadanie o 9, w bonusie mając przyjemną jazdę ze śpiącym dzieckiem na pokładzie :D Wizytę w winiarni, degustację i zwiedzanie winnej piwniczki zaliczyliśmy już przed 12. Tutaj od razu ważna uwaga - na Węgrzech obowiązuje zero tolerancji dla jazdy po alkoholu (0.0 promila), Rafał musiał więc zadowolić się degustacją soku winogronowego i zakupami wina na wieczór.
Kolejną atrakcją na liście była
jaskinia Baradla w Aggtelek, malowniczym krasie wapiennym na północy Węgier (także na liście Unesco). Niestety zdjęcia nie oddają piękna, które kryje się w tej największej jaskini Węgier. Cała trasa trwa godzinę i do przejścia jest kilometr, trochę schodami, trochę po pochyłych chodnikach. Jest bardzo wilgotno (95%) i chłodno (10-12 stopni), więc miejscami jest ślisko. Ale o tym, że trasa jest dziecinnie prosta niech zaświadczy fakt, że nasza mało chętna do chodzenia dwulatka przeszła na własnych nogach całość.
Wejścia do jaskini są w zorganizowanych grupach i jest ich tylko kilka dziennie, co 2 h (nie wiem jak poza sezonem). Mieliśmy szczęście, że zdążyliśmy, bo faktyczne godziny zwiedzania są inne niż te w internecie - 11, 13, 15 i 17. Zwiedzanie jest po węgiersku, ale miłą niespodzianką była ulotka ze szczegółowymi informacjami na temat jaskini po polsku.
Ukoronowaniem tego wyjazdu był pierwszy nocleg Róży pod namiotem. Przedsięwzięcie okazało się tak wielkim sukcesem, że bardzo żałujemy, że zdecydowaliśmy się na to dopiero teraz!