Jest coś takiego w ludziach, że tak bardzo ciągnie ich nieznane, odległe, niepodbite. Że są w stanie rzucić wszystko co mają i ruszyć w daleką i niebezpieczną podróż, po to, żeby poznać, doświadczyć i podbić. Cała historia Nowego Świata to historia fascynacji czymś nowym i nieznanym, ekscytacja okazją do rozpoczęcia nowego życia i systematyczne oswajanie nowej ziemi piędź po piędzi (oczywiście moralność tych poczynań to temat na osobną dyskusję). A miejsce szczególne w tej historii zajmuje niepozorne dziś
St. Louis w stanie Missouri.
Położone u brzegu rzeki Missisipi, gdzieś wśród równin środkowych Stanów, było ostatnim zachodnim przyczółkiem europejskiej cywilizacji - dalej stąd był już tylko niezbadany Dziki Zachód. I to właśnie St Louis był ostatnim przystankiem w drodze mozolnych osadników na zachód - to tu zbierano siły do dalszej drogi, uzupełniano zapasy, przegrupowywano siły, naprawiano wozy i dowiadywano się jak i którędy najlepiej iść dalej. Niektórzy z osadników próbowali dojść do Pacyfiku, inni planowali osiedlić się gdzieś po drodze, jeszcze inni zawracali z drogi. Wszystkich ich łączył pobyt w St Louis.
I to właśnie im miasto zawdzięcza swój XIX-wieczny dobrobyt. Położone przy trzeciej największej rzece świata, było ważnym portem handlowym, centrum komunikacyjnym, miejscem, gdzie przenikały się przeróżne kultury, piątym miastem USA. Niech o randze tego miasta świadczy fakt, że odbyły się tu pierwsze nieeuropejskie igrzyska olimpijskie (w 1904 roku), a założona tu przez francuskich osadników katolicka diecezja pokrywała swoim zasięgiem większość terytorium dzisiejszych Stanów.
St Louis pamięta o tych, którzy przyczynili się do jego rozwoju - aby uwiecznić trud i silną wolę osadników, postanowiono wybudować tu niezwykły monument
Gateway Arch, zwany także
'Bramą na Zachód'. Ten olbrzymi (ma 192 m podstawy i 192 m wysokości) łuk jest jedną z najciekawszych i najbardziej ambitnych nowoczesnych budowli. Zaprojektował go amerykański architekt fińskiego pochodzenia Eero Saarinen. Długo debatowano jaką formę nadać temu pomnikowi, a gdy zdecydowano się już na uniwersalną i symboliczną formę łuku, wpisano jego kształt w wykres funkcji łańcuchowej (czyli łuk odwzorowuje ułożenie łańcucha swobodnie zawieszonego na dwóch końcach). Łuk wykonany jest z mocno polerowanej, błyszczącej w słońcu stali, a jego smukła postać jest wspaniale oświetlona nocą, tak więc widać go z drogi na długo wcześniej niż zobaczyć można resztę zabudowań St Louis.
Sama budowa, przypadająca na lata '60-te była wielkim i ambitnym przedsięwzięciem, trwającym nieco ponad 2,5 roku (1963-65). Wymagała olbrzymiej precyzji, bowiem margines błędu wynosił jedynie 1/64 cala (inaczej oba łuki nie spotkałyby się w wierzchołku). Co ciekawe, zakładano, że stracić życie przy niej może nawet i 12 osób, szczęśliwie jednak szacunki okazały się przesadzone i nie stracono żadnego członka ekipy. Całemu procesowi i wyzwaniom budowlanego przedsięwzięcia poświęcony jest film (bardzo patetyczny i tryskający dumą, jak to na Amerykę przystało, ale niezwykle interesujący), który obejrzeć można w ciekawym i nowoczesnym muzeum położonym w podziemiach Łuku.
Na szczycie Łuku jest niewielka platforma obserwacyjna, z której, przy dobrej pogodzie, widoczność sięga 50 kilometrów! Dostać się tam można dzięki specjalnej kapsułkowej kolejce wagonikowej. Ciekawostką jest fakt, że ze względu na obły kształt ramion Łuku, nie dało się zamontować w środku zwykłej windy. Problem zorganizowania efektywnego transportu na szczyt długo był nierozwiązany, aż miasto zwróciło się o pomoc do konstruktora wind, Richarda Bowsera. Mimo niedowierzania (mało kto wierzył, że jeden człowiek będzie w stanie wymyślić sensowne rozwiązanie), pan Bowser w dwa tygodnie opracował wspomnianą kapsułową kolejkę, która okazała się strzałem w dziesiątkę i do dziś wozi odwiedzające corocznie Łuk 4 miliony turystów!
Złośliwi twierdzą, że nie ma sensu przyjeżdżać do St Louis w żadnym innym celu niż zobaczenie Gateway Arch. Faktycznie, St Louis jest jednym z upadłych miast Stanów (których chyba najsłynniejszym przykładem jest Detroit) - w szczytowym momencie, w latach '50 żyło tu prawie 900 000 mieszkańców, dziś jest nieco ponad 300 000. Smutno się patrzy na całe opuszczone kwartały budynków.
O opuszczonym miejscach mówiąc, nie sposób nie wspomnieć położonego na przeciwległym brzegu rzeki Mississippi (już w stanie Illinois) stanowiska archeologicznego
Cahokia. To pozostałości po największym na północ od Meksyku mieście prekolumbijskim. Zamieszkałe przez tajemniczą, acz bardzo zaawansowaną cywilizację Mississippi było indiańskim Nowym Jorkiem. Powierzchnia 13 km kwadratowych jak na tamte czasy była olbrzymia, a szacowana na 40 tys. mieszkańców społeczność była ewenementem w tamtych czasach. Osadę otaczała 4-5 metrowa palisada. Zarówno osiadły, rolniczy tryb życia, jak i wysoka specjalizacja zawodów sprawiły, że miasto kwitło i stanowiło centrum kulturowe tamtego regionu. Pozostałości miasta, w postaci rozsianych po równinie 120 ziemnych kopców nie pozostawia wątpliwości, że Cahokia była potężna. Największy z kopców, zwany
Kopcem Mnichów ma podstawę większą niż podstawa Piramidy Cheopsa (30 m) i musiał być systematycznie budowany przez kilka pokoleń mieszkańców Cahokii. Innym ciekawym przykładem jest kopiec, w którym znaleziono pochowanego wodza na posłaniu z 20 000 muszelek ułożonych w kształcie orła. Obok niego leżały szkielety 53 uduszonych kobiet i 4 mężczyzn z odciętymi kończynami.
Nie wiemy do końca dlaczego miasto upadło - podejrzewa się, że przyczyną mogły być napięcia pomiędzy członkami rządzących klanów oraz mało zróżnicowana dieta oparta na kukurydzy. Więcej szczegółów i artefaktów, które udało się wykopać prezentuje niewielkie, darmowe muzeum prowadzone pod egidą Unesco - Cahokia została wpisana na listę już w 1982 roku.
*
St Louis odwiedziłam w ramach weekendowej przerwy w listopadowej, krótkiej delegacji do Chicago. Co tu dużo mówić - dobrze po urlopie macierzyńskim wrócić do pracy!
Na koniec jeszcze ślę gorące podziękowania dla Jowy za piękną i przemiłą kartkę z Seszeli. Oj, marzy mi się słońce i bezchmurne niebo, chyba czas na kolejną podróż!