Najbardziej męska kanapka świataWiecie z czego składa się najbardziej męska kanapka świata?
Z chleba tostowego, na którym ułożonych jest pięć rodzajów mięs: stek, dwa rodzaje kiełbasy, boczek i szynka, oraz wbite na to jajko sadzone. To wszystko zapieczone jest w ciągnącym się serze i zalane sosem piwnym, którego receptura jest sekretem każdej szanującej się restauracji. Zwykle podaje się do tego frytki.
Jedni mówią, że to XIX-wieczne portowe danie dla głodnych marynarzy, inni że jest to bardziej współczesna portugalska adaptacja francuskiej kanapki Croque Monsieur. Tak czy siak, to kaloryczne cudo nazywa się
Francesinha (czyli
Francuzeczka) i znajdziecie je w absolutnie każdej restauracji i kafejce Porto. Wizyta w tym mieście bez spróbowania tego specjału jest niezaliczona!
Nie tylko sardynki!Czy jesteś ktoś, kto nie kojarzy Portugalii z
sardynkami? Podobno są w tym kraju sklepy, gdzie sprzedaje się tylko i jedynie puszki z tym przysmakiem (my na taki nie trafiliśmy, ale też specjalnie go nie poszukiwaliśmy - nie mogę więc tej teorii zweryfikować), a uliczne stoiska oferują te świeżo zgrillowane ryby.
Wędrując i stołując się w Porto, mieliśmy jednak wrażenie, że rybnym numerem jeden jest tam jednak suszony i solony
dorsz (
bacalhau). Podobno jego popularność wywodzi się z czasów dyktatury Salazara, kiedy to większość delikatesów była trudno dostępna, a dorsz, masowo łowiony w wodach Nowej Fundlandii był sprowadzany do kraju i bardzo tani. Mówi się, że Portugalczycy potrafią przyrządzić go na 1001 sposobów i już po jednym weekendzie w tym kraju jesteśmy skłonni w to uwierzyć!
Nawet jeśli nie lubisz owoców morza, w Portugalii koniecznie ich spróbujCzułam, że ta rada jest skierowana do mnie, więc z niepewnością spróbowałam najmniej kontrowersyjnego morskiego owocu, czyli grillowanej
ośmiornicy. Przyznaję, była wspaniała.
Ta próba zachęciła mnie na tyle, że przy kolejnym razie w Portugalii nie bałabym się już spróbować reszty tutejszych morskich specjałów: małż, langust, kałamarnic czy krabów. Albo
caldeirady, rybnego gulaszu, czy też pójść na całość i zamówić
sopę de marisco czyli zupy z owoców morza. A co!
Zjadacze flaczkówMieszkańców Porto nazywa się
Tripeiros czyli
zjadaczami flaczków. Historia tego przezwiska sięga XV-wieku, kiedy to władcy kraju nakazali stoczniom w Porto budowę wspaniałych okrętów. Praca wrzała, statki powstawały, ale nikt nie wiedział jaki jest cel tej szalonej budowy. Dopiero pod koniec prac jeden z królewiczów, znany później jako Henryk Żeglarz, zdradził prawdziwy cel przedsięwzięcia - podbój Ceuty i walka z niewiernymi!
Tak ważna sprawa wymagała wielkich nakładów i poświęceń, tak więc na pokład załadowano najlepsze mięso na wyżywienie przyszłych bohaterów wojennych, reszta miasta musiała zadowolić się tym co pozostało, czyli flaczkami. Poświęcenie się opłaciło podwójnie - Ceuta została zdobyta (a stronę portugalską kosztowało to tylko 8 zabitych!), Portugalia wkroczyła w erę Wielkich Odkryć i morskich podbojów, a Porto zyskało swoje popisowe danie!
Słodycze po portugalskuNie będę ukrywać, ta strona portugalskiego menu interesowała nas najbardziej. Zresztą co innego niż cudowne, rozpływające się w ustach
pastel de nata (mała tartinka wypełniona ciepłym, budyniowym kremem, z przypieczoną górą, posypaną cynamonem i cukrem pudrem) pasuje bardziej do
cafezinho (czyli
kawusi, koniecznie firmy Delta)?
Codziennie pobijaliśmy rekord tego, ile tych ciastek jesteśmy w stanie zjeść w ciągu jednego dnia i ten smak absolutnie nam się nie nudził.
Od czasu do czasu jednak z ciekawości próbowaliśmy jeszcze innych portugalskich słodkości. Czy były to ryżowe muffiny
bolo de arroz, czy przypominające nasze pączki z kremem
bolo de Berlim, diabelsko słodkie
pastel de chila z dżemem dyniowym,
leite creme (czyli portugalska wersja Crème Brûlée), pudding ryżowy czy proste kokosowe bułeczki, smakowało nam wszystko.
PortoWiadomo, że jak Portugalia, to piwo
Super Bock, to doskonałe czerwone wino albo produkowane chyba tylko w tym kraju
wino zielone. To wszystko jednak schodzi na drugi plan, gdy jest okazja napić się porto w Porto.
A jeśli chcielibyście to doświadczenie przeżyć w pełni, wtedy powinniście:
1. Przejść mostem Dom Luis przejść na drugą stronę Duoro do przemysłowej
Vila Nova de Gaia.
2. Wśród krętych uliczek tego miasteczka (tak, to już odrębna od Porto miejscowość!) odnaleźć jedną z winnic. My byliśmy w
Taylor's, którą zdecydowanie mogę polecić, ale podejrzewam, że inne miejsca będą też trzymać poziom.
3. Zakupić bilety na zwiedzanie składu wina i degustację (w Taylor's był to koszt 12 euro od osoby, dzidziuś wchodził za darmo).
4. Wziąć do ręki audiobooka i wśród dębowych beczek zagłębić się w historię Porto i porto.
Posłuchać o konflikcie brytyjsko-francuskim, który wypromował wino z neutralnej w tym sporze Portugalii, o wpływowych brytyjskich rodzinach, które zwiedzione wizją winnego biznesu porzuciły deszczową Anglię, aby z Porto importować do niej porto. O stowarzyszeniach mających chronić jakość wytwarzanego tu wina. O pieczołowitym podziale winnego regionu rzeki Duoro na 3 podregiony, w których powstają inne rodzaje porto. O tym jak te wina się klasyfikuje. O jego rodzajach, kolorach i sposobach przechowywania. Przekonać się czy naprawdę winogrona ugniata się bosymi stopami i co śpiewa się na zakończenie winobrania.
Słowem, poczuć się jak adept enologii.
5. Wreszcie po tym wszystkim trafić na degustację i pijąc porto z kieliszka rozumieć już jakiego aromatu w nim szukać, jak zostało wyprodukowane i dlaczego ma taki kolor. A przy tym wszystkim wpatrywać się w panoramę starej Ribeiry.
Gwarantuję Wam, że w ten sposób nie zapomnicie szybko tego smaku!
FryzjerNie ma wizyty w Porto bez francesinhi i bez kieliszka porto, nie ma naszego wyjazdu bez wizyty u fryzjera.
Tym razem wylądowaliśmy w lokalu, który musiał być najszykowniejszym fryzjerem Porto lat trzydziestych. Na szczęście fryzura, która była wynikiem tego spotkania, była nieco bardziej współczesna. Voila!