Przed ostatecznym opuszczeniem kaukaskich krain o krwawej historii, chcieliśmy jeszcze złożyć wizytę współtwórcy tego etnicznego zamieszania - pojechaliśmy do
Gori, miejsca urodzenia największego chyba zbrodniarza XX wieku, Józefa Stalina.
Gnała nas ciekawość.
Jak przy wszystkich rzeczach, które odrażają, także i tutaj pojawiała się odrobina fascynacji. Jak to możliwe, żeby człowieka, który na rękach ma tyle krwi, tak bardzo czcić? Składać przysięgi na wierność i stóp chylącej się drewnianej chaty, postawić pałac, pielgrzymować?
Jak takie obrzydzenie, nienawiść i uwielbienie mogą koegzystować?
*
Samo Gori to spokojne miasteczko, jakich w Gruzji znajdziemy wiele. Trochę zapyziałe, nieco zniszczone podczas niedawnej wojny z Rosją (było oficjalnie okupowane w dniach 11-22. sierpnia 2008, a przed bombardowaniami uciekło 80% jego ludności!), ale wciąż trzymające fason.
Przy głównym placu Stalina znajdziemy kilka knajpek, które z pewnością pamiętają miniony ustrój, wyglądem nie zachęcają, ale serwują naprawdę znakomite jedzenie.
Sam plac też urządzony jest tak, jakby czas zatrzymał się kilka dekad temu. Jedynie pomnik najsłynniejszego mieszczanina, Józefa S. został stąd usunięty 5 lat temu, budząc ogromny sprzeciw mieszkańców.
Dlatego właśnie zdemontowano go nocą, po kryjomu, tłumacząc się względami renowacji. Ale nawet demontujący go robotnicy byli podejrzliwi i zapobiegliwie pomnik ukryli, aby na pewno nie uległ zniszczeniu.
Jak taką miłość do zbrodniarza zrozumieć, zwłaszcza jeśli mowa o kraju naprawdę mocno skrzywdzonym przez ZSRR i współczesną Rosję?
Oczywiście jedyne wytłumaczenie to pieniądze!
Mieszkańcy doskonale wiedzą czemu i komu zawdzięczają rozgłos i wizyty turystów.
I umieją robić na tym interesy. Okolice pałacu-muzeum otaczają małe knajpeczki, sklepiki z pamiątkami i kawiarenki serwujące pachnące cappuccino z ekspresu, dokładnie takie jakie lubią goście z zachodu. Ofertę turystyczną dopełniają oczywiście wszechobecne taksówki, gotowe zawieźć chętnego w dowolne miejsce.
Ten gwar i ruch niknie po przekroczeniu bram parku przy pałacu w iście socrealistycznym stylu. W centrum trawnika stoi kuriozalna kolumnada otaczająca małą, drewnianą chatkę szewca, Wissariona Dżugaszwilego. Mimo, że jego syn, Józef żył tutaj tylko 4 lata, to właśnie ta chatynka stała się największym miejscem socjalistycznego kultu.
Kult zresztą podsycany był przez samego wodza, który w 1937 r. nakazał budowę pałacu-muzeum na swoją cześć. Pałacowa bryła i zaprojektowane z rozmachem wnętrza w dziwny sposób kontrastują ze skromną, stojącą w sąsiedztwie chatynką. Zresztą przechodząc przez muzealną ekspozycję (która wygląda jakby nigdy od 1953 roku nie była odświeżona) łatwo zapomnieć o tym, skąd wódz pochodził i gdzie się urodził.
Stalin przedstawiony jest tu jako wyjątkowy strateg, polityk i człowiek odznaczający się niezwykłym sprytem, dzięki któremu udało mu się cało uchodzić z rozmaitych opresji, które czyhały na niego z rąk caratu.
Ani słowem jego 'osiągnięcia' nie są zakwestionowane, nie ma żadnych informacji o tym ile milionów ludzi zgładził lub pozbawił środków do życia. Nie dowiemy się o jego chorobliwej podejrzliwości i obsesji na punkcie własnego bezpieczeństwa. Nie ma nic o czystkach, o braku lojalności i człowieczeństwa.
Przerażająco odczłowieczone muzeum.
Jeśli więc traktujemy to miejsce jako skansen, w którym przypatrzeć się można dziwnym mechanizmom socjalistycznego świata, to dobrze. Ale dla mnie to było za mało. I całe doznanie było zbyt nieprawdziwie, aby móc napisać cokolwiek pozytywnego o tym miejscu.
Czułam niesmak.