- Pakuj się szybciej! Bo nie zdążymy! Pospiesz się! - właśnie tak nerwowo poganiałam R., by gdy tylko zamkniemy plecaki i uregulujemy wszelkie należności noclegowe, pobiec na dworzec autobusowy i w ostatniej chwili kupić bilety i odjechać z tego miasta.
Właśnie w ten sposób opuszczaliśmy Trynidad - dla większości przybyszów najpiękniejsze miasto Kuby. Dla nas, chyba najbardziej męczące i uosabiające w sobie wszystko to, co nas w Kubie drażniło i zniechęcało. Miasto, które opuszczaliśmy z radością i pośpiechem tych, którzy boją się przegapić ostatni środek transportu danego dnia.
A gdy Trynidad był już za nami, wracałam powoli wspomnieniami do pobytu w tym mieście...
*
Przyznam szczerze, że początek był zachęcający - był wczesny poranek, szybko znaleźliśmy tanią kwaterę, a ulice miasta były pustawe i nieobudzone. Trynidad wyglądał zachęcająco, rzeczywiście tak, jak obiecywały wszystkie przewodniki - jak kolonialna perła, miasto, w którym czas przestał biec w XIX w., jak sielska osada z kolorowymi domami przy brukowanych uliczkach. Po których od czasu do czasu przejechał macho na koniu.
Wszystko pasowało!
Chodziliśmy dość zachwyceni Trynidadem całe przedpołudnie. Wylądowaliśmy na przedmieściach miasta, oglądaliśmy charakterystyczne klatki z kanarkami przy wejściach do domów, przeszliśmy się po centralnym
Plaza Mayor i po małym targu.
Im bliżej było południa, tym robiło się jakoś mniej przyjemnie - na ulice zaczęły wychodzić tłumy turystów, aby stopniowo zająć całe miasto, a w ślad za nimi pojawili się liczni naganiacze i mało naturalni muzycy. Atmosfera miasta zupełnie się zmieniła, znikł bezpretensjonalny luz, zapomniany urok i spokój, a zastąpiła go sztuczność i nachalność. To nie ten sam Trynidad.
*
Mieliśmy na szczęście plan B.
Wypożyczenie rowerów w Trynidadzie nie było żadnym problemem, i mimo, że te ledwo jechały, wybraliśmy się na wykapkę. Bylo idealnie - drogi prawie puste, delikatny wiaterek, przyjemne widoki i obiecujący cel:
Playa Ancon, podobno jedna z najładniejszych na południu wyspy.
Gdyby tylko nie to, że zorientowałam się wtedy, że... zapomniałam z domu wziąć kostiumu kąpielowego!
*
Wieczór w Trynidadzie jest ciepły i gwarny, spędzany przy tanim alkoholu gdzieś w centrum miasta. Stoliki są wypełnione spragnionymi rozrywki turystami, kelnerzy przynoszą drinka z rumem za drinkiem, ktoś pali cygaro, a tle leci nieśmiertelna Guantanamera. Jest tak kubańsko, że aż trudno się zorientować, że tylko prawdziwej Kuby tu brak.
*
Nie chcę tak strasznie psioczyć na Trynidad, znaleźliśmy bowiem tam jedno miejsce, które na sam koniec pobytu podniosło trochę nasze morale. Mowa o małej fabryczce cygar, o której dowiedzieliśmy się całkiem przypadkiem (nie ma o niej wzmianki w przewodnikach). Leży na obrzeżu miasta w dość niepozornym miejscu. Wejścia pilnuje przedsiębiorcza dozorczyni (albo kierowniczka produkcji, trudno powiedzieć;)), której trzeba zapłacić za wejście na halę produkcyjną. Nie wiem kto był tam większą atrakcją - czy rzędy ławek, w których ludzie pracowicie zwijali cygara czy też dwójka bladych przybyszów nieśmiało przechadzająca się między nimi. Ze wszystkich stron śledziły nas wesołe, ciekawskie spojrzenia i ciche nawoływania. Każdy próbował wcisnąć nam pod blatem garść cygar w zamian za wymarzone dolary, ktoś chciał nauczyć nas je skręcać, a reszta pękała ze śmiechu, gdy rzeczywiście spróbowaliśmy wyprodukować własne skręty. Było wesoło i przyjaźnie. Czuć było obustronne zainteresowanie i życzliwość. Tak bardzo było nam takich prostych doznań brak!
Przyznam, że z tego miejsca rzeczywiście wyszliśmy z wybornymi humorami (i prawie 50-cioma cygarami w torebce!).