'Niech żyje nam Towarzysz Stalin,
co usta słodsze ma od malin!!'
Całe szczęście ominęła mnie epoka takich peanów, bo gdy się urodziłam, to komunistyczny ustrój w Polsce już mocno chwiał się w posadach.
Natomiast sądząc po opowieściach rodziców i tego, co pamiętam z wczesnego dzieciństwa niezbyt spieszyłoby mi się do cofania się w czasie. A już zwłaszcza do oddawania paszportu;) Ale kto powiedział, że zmiana czasoprzestrzeni na krótko jest zła?
Kontynuując tę myśl - zrobiliśmy sobie więc wycieczkę do Naddniestrza.
Łatwo powiedzieć: 'wycieczka do Naddniestrza', trudniej wykonać. Trudniej, bo z tym miejscem ogólnie JEST PROBLEM.
I to nie jeden!
Po pierwsze - co to jest?
Nie tak łatwo odpowiedzieć na to pytanie. Nie jest to bowiem tak naprawdę część Mołdawii - kraina ta szczyci się wszelkimi atrybutami niezależnego państwa: parlamentem, walutą, siłami zbrojnymi czy własną gospodarką. Przede wszystkim jednak posiada dobrze określoną granicę wraz z ponurymi posterunkami granicznymi i wizami, które skutecznie oddzielają je od reszty kraju.
To wszystko jednak nie ma znaczenia dla żadnego z państw świata - nawet największy protektor Naddniestrza, Rosja oficjalnie nie uznaje jego niepodległości (chociaż zdaje się, że akurat Rosji ten nieuregulowany status Naddniestrza jest na rękę). Ciężko więc stwierdzić, gdzie właściwie jedziemy - do zbuntowanej prowincji Mołdawii (wersja oficjalna) czy do najbardziej komunistycznego z krajów Europy (wersja nieoficjalna, choć chyba prawdziwa).
Po drugie - jak do niego podchodzić?
Pytanie wydaje się nieco dziwne, ale myślę, że jest jak najbardziej zasadne. Naddniestrze wymaga nieco specjalnego podejścia. Chociaż kto wie, zgodnie z zasadą radzieckiej inwersji (polecam: http://nonsensopedia.wikia.com/wiki/Radziecka_inwersja), może powinnam napisać, że to Naddniestrze sprawia, że nieco inaczej tam się zachowujemy.
O co w ogóle chodzi? W dużym skrócie - prawie cała współczesna Mołdowa historycznie należała do Hospodarstwa Mołdawskiego, które znamy z lekcji historii. Prawie cała, ponieważ pasek lewego brzegu Dniestru, dzisiejsze zbuntowane Naddniestrze od prawie zawsze było częścią Ukrainy, Dzikich Pól, Rzeczpospolitej czy tego państwa, które aktualnie istniało na wschód od Dniestru.
Dopiero Stalin, któremu nie można odmówić intuicji ani umiejętności skłócania narodów przyłączył te ziemie do nowo utworzonej mołdawskiej SRR. Żeby jeszcze bardziej skomplikować sytuację, na tych terenach umieścił możliwie dużo zakładów przemysłowych i elektrowni, tak aby większość część gospodarki republiki uzależnić od tej, mocno podporządkowanej sobie krainy.
Dziś, gdy opadł już dawno kurz po upadku ZSRR, a Naddniestrze z hołubionego przez władze regionu stało się małą mołdawską prowincją, tęskni się tu bardzo za czasami socrealistycznej prosperity. Mało tego, ową tęsknotę postanowiono przekuć w czyn i po (niestety krwawym) konflikcie zbrojnym powstała tu bardzo wierna, miniaturowa kopia ZSRRu. O Naddniestrzu zresztą mówi się jako o skansenie komunizmu, do którego nie umywa się nawet Białoruś.
Gdy więc pojawiliśmy się tam, zobaczyliśmy wszech obecnie królującą cyrylicę z językiem rosyjskim, ulice Lenina i innych zasłużonych działaczy oraz wielki pomnik Suworowa, wiedzieliśmy, że trafiliśmy pod właściwy adres.
Właśnie, po trzecie - jak tam trafić?
W czasach, gdy wydaje się, że cała Europa stoi przed nami otworem, Naddniestrze stara się udowodnić, że to stwierdzenie jest nieco zbyt optymistyczne.
Przed przyjazdem tutaj nasłuchałam się wielu relacji, w których próba przyjazdu tu (zwłaszcza swoim autem) nie kończyła się happy endem. Problemem są wspomniane już wizy a także samowola koszmarnie skorumpowanych celników, którzy doskonale wiedzą, że od ich widzimisię zależy zgoda na wjazd do tego państwa. Rzadko kiedy obywa się bez łapówki. I mimo, że wiza tranzytowa teoretycznie jest bezpłatna, nawet taki 24-ro godzinny pobyt może kosztować sporo więcej.
My jak zwykle mieliśmy szczęście.
Wybraliśmy chyba najlepszy i najmniej kłopotliwy sposób dostania się tam - marszrutkę, którą podróżują jedynie miejscowi. Byliśmy dla nich nieco egzotycznymi okazami, które były traktowane jako potrzebujące opieki, co okazało się strzałem w dziesiątkę na granicy. Co prawda, jako obcokrajowcy zostaliśmy wysadzeni z busa i postawieni przed oblicze bardzo ponurego pana celnika, który wytrwale nas ignorował, ale w interesie pasażerów i załogi naszej marszruty było to, aby odprawa graniczna zakończyła się jak najszybciej. Nie mogę tu więc nie wspomnieć o bardzo kochanym panu kierowcy, który dwoił się i troił i cudem wyciągnął z celniczych łap nasze paszporty. Mogliśmy jechać dalej.
Wbrew pozorom gorzej było z wyjazdem - panowie postanowili przyczepić się do braku jakiś wymyślonych przez siebie formalności. Na szczęście nasz przedstawiciel (wywołany z autobusu wezwaniem: 'Poljak adin!'), Paweł zastosował najlepszą metodę z możliwych - 'nie rozumiem rosyjskiego'. Cierpliwie tłumaczył im to po angielsku (którego z kolei nie znali panowie), aż znudziła im się ta rozmowa i po prostu nas puścili dalej, wściekli, że nie udało im się wymusić łapówki.
Po czwarte, co oglądać,
gdy już się tam trafi?
Sercem tej krainy jest Tiraspol, do którego i my się wybraliśmy. To miasto, mocno zniszczone w czasie wojny zostało po niej odbudowane i może dziś służyć jako wzorcowy przykład socrealistycznej architektury. Może nie umiałam jej docenić, ale moim zdaniem samo miasto nie jest ciekawe.
Głównym traktem jest ulica nosząca nazwę, a jakże, 25 Oktiabra. Pełno przy niej smutnych, szarych i nudnych bloków i budynków. W dalszej części swojego biegu za to dochodzi ona do niewielkiego parku, który przyjął także funkcję polowego pasażu handlowego - na ławkach rozsiedli się mieszkańcy miasta handlujący dosłownie czym się da. Smutny to widok.
Park kończy klomb z... kapust! i górujący nad nim pomnik generała Suworowa. Wg przewodnika znajdziemy tu zresztą sporo pomników wychwalających męstwo i poświęcenie wojsk rosyjskich na wszystkich frontach. Od czasów napoleońskich po wojnę w Afganistanie.
Nie poddajemy się jednak zadumie, bo dochodzimy wreszcie do najważniejszego punktu miasta - placu Konstytucji. Znajdująca się przy nim siedziba prezydenta Naddniestrza wygląda imponująco. Jednak to nie ona przykuwa uwagę, ponieważ głównym punktem, osią i akcentem tego miejsca jest olbrzymia, wyrzeźbiona w czerwonym granicie statua Lenina. Nie wiem czy to wyobraźnia rzeźbiarza, czy też zamysł władz, ale Lenin wygląda, daję słowo, jakby był uskrzydlony!
Piąty problem to pytanie - w co tu wierzyć?
Stojąc pod wzniosłym pomnikiem Lenina właściwie nie mamy specjalnych wątpliwości, bo odpowiedź nasuwa się sama. Nasze niedowierzanie budzi jednak budynek, który w takim miejscu nie powinien stać - niewielka, nowiutka, jeszcze błyszcząca nowością (albo złoceniami)... cerkiew! Dodam iż inną cerkiew tutaj minęliśmy też wcześniej. Każda bardzo zadbana, nowa i wyeksponowana.
Przez chwilę nie do końca wiedzieliśmy o co chodzi, bowiem w ideologii komunistycznej cerkwie raczej się usuwało niż budowało, ale odpowiedź podsunęła nam spotkana Amerykanka-globtroterka. Mówiła, że podobny trend utrzymywał się w Moskwie w ostatnich latach trwania komunizmu. Podobno władzom niesamowicie zależało na udowadnianiu jak bardzo są tolerancyjni i otwarci na wszelkie religie. Budowano więc nowe cerkwie - zawsze widoczne i zadbane. To nic, że działało ich może 8 na wielomilionowe społeczeństwo. Ważne, że nikt nie mógł zarzucić władzy wrogości wobec religii.
A jeśli komuś nie wystarczałby wybór Lenin vs cerkiew jest jeszcze trzecia opcja.
Jest nią Sheriff. Owa wodzowska nazwa nie jest przypadkowa - od wielu lat nieprzerwanie Naddniestrzem rządzi prezydent Smirnov razem z tutejszą oligarchią. W rękach jego syna z kolei spoczywa większość udziałów i decyzji gospodarczych - jego firma Sheriff (podobno wraz z mafią odeską i rosyjskimi gangami) kontroluje prawie cały naddniestrzański rynek. Od najmniejszych wyrobów po czołową drużynę kraju (grającą na ponoć drugim najnowocześniejszym stadionie Europy ufundowanym przez hojnego właściciela Sheriffa!).
O Naddniestrzu można pisać i długo i krótko. O tym, że pewnie więcej tu rosyjskości niż w samej Moskwie, że ich zabawne pieniądze ruble, wyglądają jak żywcem wyjęte z gry Monopoly czy że w Tiraspolu jest podobno tylko jedna kawiarnia z menu w alfabecie łacińskim. Ale równocześnie można to miejsce podsumować w kilku oszczędnych i krytycznych słowach.
Żeby nie popadać w ani jedną ani drugą skrajność napiszę tylko, że to co rzuciło nam się jako pierwsze w oczy to... ładna kostka brukowa;) Niestety nie wystarcza ona, aby nie zauważyć wszechobecnej biedy. Mołdawia to biedny kraj, a Naddniestrze niczym się pod tym względem od niej nie różni. Może jest tu trochę smutniej i mniej energicznie. Ale może to tylko wina naszych kapitalistycznych głów...