Opera to kolejna dzielnica Paryża na mojej trasie.
Zregenerowawszy siły mocną, małą kawą, ruszyłam w stronę najważniejszego budynku tej części Paryża, czyli właśnie Opery Garnier. I całe szczęście - uchroniło mnie to od moknięcia w deszczu.
DYGRESJA:
(kocham dygresje)
Coraz bardziej upewniam się w tym, że Paryżanie są odporni na wszelkie warunki atmosferyczne. Gdy wieje, chodzą w swobodnie rozpiętych żakiecikach, gdy zimno, Paryżanki mają na gołych stopach tylko delikatne baletki, a nawet gdy leje deszcz, nie przeszkadza im to w siedzeniu na stopniach opery. I zawsze dobrze wyglądają!
KONIEC DYGRESJI.
Opera została zbudowana pod koniec XIX wieku w stylu neorenesansowym i neobarokowym. Jest olbrzymia, pełna przepychu, zdobień, kolumn, rzeźb, złota i marmuru. Całość wręcz przytłacza, ale jest naprawdę piękna. Mimo, że to nie jest styl, który lubię najbardziej. Podczas jej budowy podobno zarzucano architektowi, że budynek jest zaplanowany na wyrost, chociaż teraz pewnie nikt by tego nie powiedział. Trzeba przyznać - Opera Garnier (Garnier - od nazwiska architekta, Charlesa Garniera) w pełni zasługuje na to, aby znajdować się na liście 1000 cudów świata. Gdy akurat nie ma koncertu, można zwiedzać środek, spacerować w górę i w dół po olbrzymich schodach, patrzeć na odbicia rzeźbionych kolumn w lustrach foyer czy zaglądać z loggii na salę koncertową i słynny sufit pokryty freskami Chagalla. Można też zobaczyć wystawę kostiumów scenicznych i zdjęć z bardziej znamiennych przedstawień.
Widać, że krakowski teatr Słowackiego i lwowska opera było mocno wzorowane na tym gmachu.
Będąc w tej dzielnicy koniecznie trzeba przejść się po wielkich bulwarach - Capucines, Italiens, Madeleine, Montmartre itd. Powstały podobnie jak nasze planty - podczas 'oczyszczania' miasta z niepotrzebnych fortyfikacji (i stąd nazwa bulwar, z holenderskiego bulwerk, co oznacza bastion lub wał ochronny). Bulwary to szerokie, piękne aleje pełne kawiarń i sklepów (hmmm, czy ja tego nie piszę o prawie każdej ulicy w tym mieście?). Podobno, pod koniec XIX wieku, gdy powstały, bulwarowe spacery były szczytem mody, a ich zwolennicy byli nazywani boulvardiers, czyli bulwarowcami. Cóż, Francja ma eleganckich bulwarowców, a my mamy bulwarową (lub brukową) prasę:)
Drugim ważnym punktem okolic Opery jest place de la Madeleine z ogromnym kościołem La Madeleine. Wygląda on jak wielka, antyczna świątynia. Pierwotnie miała czcić Wielką Armię Napoleona, w końcu, gdy znów nastąpił okres królestwa została kościołem św. Magdaleny. Podobno, jeśli chce się dołączyć do paryskiej elity, to właśnie tu trzeba wziąć ślub. Nie jest to łatwe, więc zawsze można chociaż pójść na jeden z regularnie odbywających się tu koncertów.
La Madeleine stoi na placu de la Madeleine (cóż za zaskoczenie...). Co sobota odbywa się tu targ kwiatowy, więc akurat miałam szczęście. Nie wiem czy to był cały targ, czy tylko jego popołudniowe pozostałości, ale do krakowskich rynkowych kwiaciarek to się nie umywało:)
Na tyłach placu jest bardzo słynny sklep Fauchon. Oferuje on wszystko, czego potrzebuje każdy smakosz. I nie bez powodu nazwany jest sklepem dla milionerów. Oj, z ciężkim sercem (i całe szczęście równie ciężkim portfelem) z tamtąd wychodziłam. Obiecuję oddać swoje serce temu, kto mnie tam weźmie i pozwoli wybierać wśród ręcznie wykonanych czekoladek, puszeczek kawy i rozmaitych herbat, białych trufli i tych wszystkich uroczych kuchennych akcesoriów...
No i koniecznie trzeba wspomnieć o Laduree, na którego wystawę spoglądałam tęsknym wzrokiem, tak samo jak tydzień wcześniej:)
Na koniec rozczarowanie - podobno wszystkie muzea w Paryżu mialy być bezpłatne dla europejskich studentów poniżej roku 26. Jakoś widocznie miałam pecha, bo i w Musee de l'Orangerie i w operze musiałam płacić! No, ale i tak się opłacało:)