Majówka była dla mnie okazją do ostatniego dłuższego wypadu przed powrotem do pracy w drugim tygodniu maja.
No a co może być lepszego niż połączenie zdobycia nowego szczytu i wyprawy na nasze ukochane Bałkany?
Naszym celem został
Midżur, najwyższa góra Serbii.
W wyprawie oprócz nas uczestniczyła moja siostra z rodziną i był to dla nich pierwszy raz w Serbii. Postawiliśmy więc na małą objazdówkę, zamiast celować jedynie w zdobycie szczytu.
Z Krakowa bliżej do Budapesztu niż do Gdańska ;), więc po drodze zahaczyliśmy jeszcze o unescową wieś Hollókő, która zdecydowanie nas oczarowała (i była moim 300-tnym odwiedzonym miejscem z listy Unesco!). Unescowy Budapeszt również nie zawiódł, po raz kolejny zachwycając swoją architekturą.
Zupełnie nieunescowy Belgrad też był przyjemnym przystankiem - miło było sobie przypomnieć to żywiołowe miasto po dobrych 14 latach!
No a potem już uderzyliśmy w góry.
Pasmo
Stara Płanina leży na granicy Serbii i Bułgarii i, jak się okazało, jest super popularnym w Serbii celem dla tutejszych narciarzy. Baza noclegowa jest w regionie dość bogata, a ze zdecydowanie byliśmy po sezonie zimowym, a przed letnim, wybór był spory. Zatrzymaliśmy się w miejscowości
Crni Vrh.
Stamtąd mieliśmy kilkanaście minut autem do schroniska
Planinarski Dom Midżur na wysokości 1580 m., które niespodziewanie wyglądało na jakieś dość luksusowe miejsce.
A teraz będzie krótka opowieść o tym, że wobec gór trzeba zawsze zachować pokorę i nie wolno żadnej góry lekceważyć.Plan był taki, że skoro wejście na Midżur to spacerek po bardzo łatwej i ładnej trasie, to idziemy całą 9-cio osobową ekipą. Dzidziuś w nosidle ze mną, trzylatki na ile mogą, to same, a potem wskoczą do nosideł, a starsze dziewczyny o własnych siłach. Ruszyliśmy bardzo optymistycznie, nie przejmując się pogarszającą się pogodą - wszak wczoraj było przepięknie, a trasa jest prosta.
Szlak faktycznie był prosty i super utrzymany, początkowo wzdłuż niego było sporo infrastruktury służącej w zimie narciarzom.
Ale pogoda robiła się coraz gorsza - mgła robiła się coraz gęstsza, mocno wiało i było zimno. Pogoda dla koneserów, którymi jednak nasze dzieci nie są. Uznaliśmy, ze Rafał z Anią, moja siostrą, zwiną ekipę z powrotem do schroniska, a na szczyt ruszę ja ze szwagrem.
Idąc sami ruszyliśmy bardzo szybkim tempem, na początku szlakiem mocno pod górę. Mimo mgły, widoczność była wystarczająca, żeby wyraźnie widzieć szlak, chociaż o widokach mogliśmy zapomnieć. Droga się nieco wypłaszczyła, za to wiało coraz bardziej, a wkrótce zaczął zacinać deszcz. Kto szedł w górach w deszczu i wietrze, ten wie jak taki zacinający deszcz jest nieprzyjemny - uderzenia kropli bolą jak grad. No, ale bez przesady, to przecież krótka spacerowa trasa, więc uparcie szliśmy dalej.
Zupełnie nie byłam przygotowana na taką pogodę, bo w końcu jechaliśmy na majówkę na południe. Miałam więc buty adidaski i jakąś cienką kurtkę, średnio odporną na deszcz. Byłam zupełnie przemoczona i zziębnięta, no, ale w końcu trasa krótka i spacerowa, więc dam radę. Szliśmy tak ponad półtorej godziny, zęby nam szczękały z zimna, w butach chlupała woda, gdy doszliśmy do miejsca, gdzie zalegał śnieg. Do szczytu było może już tylko 100 metrów. Ale wiatr zacinał tak, że szczerze bałam się, że zwieje mnie, gdy będę szła po śliskim śniegu. Będąc tak blisko szczytu zawróciliśmy. Bywa czasem i tak…
Gdy zaczęliśmy schodzić biegiem, pogoda zaczęła się jak na złość zmieniać. Powoli ustawał wiatr, mgła się rozproszyła, wyszło słońce i zrobiło się ciepło. W połowie drogi powrotnej nawet wyłoniły się cudowne widoki na połoniny Starej Płaniny. Gdy w końcu zawitaliśmy do schroniska, kompletnie przemoczeni i przemarznięci, wyglądaliśmy absurdalnie na tle pięknego słońca i ciepełka!
Gdy my się suszyliśmy i ogrzewaliśmy ciepłą herbatą w schronisku, w drogę ruszył Rafał. On postawił na bieg, więc całą trasę zrobił szybko - 15 km w 1:40 h. I zgadnijcie co - wiatr nie zawiał ani razu, widoczność super, słońce i ciepło. Powiedzieć, że Rafał nie bardzo wierzył naszym opowieściom o ekstremalnych warunkach, to nic nie powiedzieć :)
No nic, przynajmniej jedna osoba z ekipy stanęła na szczycie.
A ja nigdy więcej nie wykażę się brakiem szacunku do żadnej góry!
*
Korzystając z kilku pozostałych dni wolnego zrobiliśmy jeszcze mały objazd po okolicy. Odwiedziliśmy unescowy rzymski gród Gamzigrad, absolutnie zjawiskowy przełom Dunaju na granicy rumuńsko-serbskiej, twierdzę Golubac, pod którą zginął Zawisza Czarny i wspaniały Park Narodowy Đerdap. Dunaj przekroczyliśmy na małej przeprawie promowej - zadziwiająco mało tutaj mostów na tej rzece. Ostatnie kilka dni spędziliśmy w uroczej Timisoarze.
A gdy wróciliśmy do Krakowa, zahaczając jeszcze o unescowy Bardiów, byłam absolutnie gotowa do powrotu do pracy!