No i ostatni punkt naszej wycieczki, ulubione
Chiang Mai. Miło było tu wrócić po latach i zobaczyć, że miasto nic nie straciło na uroku, za którym tęskniliśmy.
Tym razem jednak Chiang Mai nie zwiedzaliśmy prawie w ogóle. Naszym pierwszym celem było zdobycie najwyższej góry Tajlandii,
Doi Inthanon. Zdobycie to nieco zbyt górnolotne określenie, bo chcąc nie chcąc zrobiliśmy to w bardzo mało alpejskim stylu. Otóż, mimo, że Doi Inthanon wysokością dorównuje naszym Rysom, to na ten szczyt akurat wjeżdża się asfaltówką.
Wynajęliśmy więc taksówkę, którą zawiozła nas na wielki parking tuż pod szczytem góry, skąd drewnianym mostkiem prowadziła króciutką traska na sam wierzchołek. Kilka kroków, kilka zdjęć i było po wszystkim :) tak czy siak - hurra!
Na szczęście w pobliżu jest kilka innych tras trekingowych, na które dla osłody można się wybrać. Zaraz przy wierzchołku
Ang Ka Nature Trail - super łatwa, dość krótka, ale przyjemna.
Oraz jeden z najsłynniejszych tajskich szlaków,
Kew Mae Pan Nature Trail, ponoć ze wspaniałymi widokami. Wraz z popularnością przyszła tu też niestety straszna komercha. Mimo, że trasa super prosta, obowiązkowo trzeba wziąć lokalnego przewodnika, za co oczywiście trzeba zapłacić.
Co gorsza, uszliśmy może z kilkaset metrów, gdy okazało się, że Wero nie ma zamiaru iść dalej. Tego upartego osobnika nie sposób przekonać gdy się uprze (z terrorystą może i można negocjować, ale z dwulatkiem??), a że nikt z nas nie mógł jej nieść, jak niepyszni musieliśmy zawrócić.
Ale nie był to wcale koniec naszej przygody z dżunglą w okół Doi Inthanon…
Rafał nie mógł nieść Wero, bowiem musiał być w nienaruszonej formie - następnego dnia startował w swoim wymarzonym biegu,
Doi Inthanon Thailand by UTMB. 178 km biegu po górach i dżungli, 2 doby bez snu, błoto i walka z koszmarnym zmęczeniem o każdy krok. Przyznacie, że brzmi super kusząco :)
Rafał był tak pewny swoich możliwości (albo może próbował dodać sobie motywacji do biegu), że kupiliśmy bilety powrotne do domu niemal na styk z końcówką biegu. W związku z tym, że bieg okazał się być znacznie trudniejszy niż przewidywano (połowa uczestników go w ogóle nie ukończyła), emocje zwłaszcza przy końcówce były olbrzymie. Skracając historię powiem tylko, że na lot w końcu zdążyliśmy, a mój szybki mąż zdążył nawet jeszcze wziąć przed nim prysznic. A potem już zapadł w kamienny sen wykończonego człowieka, który przerywały mu jedynie lotnicze przesiadki :)
Do sentymentu jakim dążymy Chiang Mai możemy dołożyć dwa wspomnienia o miłych sukcesach!