Na ostatni dzień pobytu w Ekwadorze zostawiliśmy jedną z jego najpopularniejszych atrakcji, malownicze jezioro
Quilotoa w kraterze wulkanu położonego na niemal 4 tys m.n.p.m. Jezioro ma piękny, intensywny kolor, dzięki licznej zawartości minerałów w wodzie. A przy okazji, to miejsce jest położone stosunkowo blisko Quito, co też zdecydowanie sprzyja jego wielkiej popularności.W pobliżu wyznaczony jest też kilkudniowy szlak pieszy
Quilotoa Loop łączący jezioro i mało dostępne wioski w okolicznych górach.
Wszystko zapowiadało się bardzo dobrze. Trasa poszła nam sprawnie, pogoda była piękna, krajobrazy zachwycające. Wjeżdżając coraz wyżej mijaliśmy beztrosko pasące się przy drodze wikunie (krewniaczki lam), zagubione w górach wioski i kramiki z lokalnym rękodziełem. Było tak pięknie, że nie mogliśmy się doczekać wielkiego finału nad Quilotoa!
Tuż przed tym jak tam dojechaliśmy, na rogatkach położonej nad kraterem wioski nagle pogoda gwałtownie się zepsuła, a okolice zasnuła gęsta mgła. Wciąż pełni nadziei uiściliśmy opłatę za wjazd w wysokości 2$ i zaparkowawszy auto, postanowiliśmy przeczekać mgłę jedząc obiad. I to nie byle jaki obiad, bo tutejszy przysmak - świnkę morską
cuy. Świnka nas rozczarowała tak jak i rozczarowała nas pogoda - mgła ani trochę nie ustąpiła. Porównajcie zresztą sami. Tutaj jest tak, jak Quilotoa powinna wyglądać
w pogodny dzień, a na zdjęciach zobaczycie to, co widzieliśmy my…
Do tego wyglada na to, że na tej wysokości po raz pierwszy odezwała się u Weroniczki choroba wysokościowa - odkąd wyszliśmy z auta, była zła i marudna, a pod koniec pobytu nad zamglonym jeziorem wyła już naprawdę głośno.Jak niepyszni ewakuowaliśmy się stamtąd jak najszybciej zostawiając mgłę i chorobę wysokościową daleko za nami.
Nocowaliśmy w
Latacunga, mieście z całkiem ładną starówką. Nie dane było się nam nią jednak nacieszyć - nasza pogodowa passa skończyła się na dobre i lało jak z cebra. Widocznie Ekwador, jak i my, oblewał nasze pożegnanie rzęsistymi łzami!