Miasta postkomunistyczne mają jakiś wspólny mianownik.
Takie zakurzenie, patynę, niedbałość czy niedomalowanie. Toporne klomby, odpadający tynk, niedomalowanie pasy dla pieszych, wysokie krawężniki i dużo betonu. Tandetność materiałów i wykończenia. Szarość, a jeśli już kolory, to jakby wyblakłe czy zakurzone. Taki mam obraz krakowskich, smutnych parków z czasów bardzo wczesnego dzieciństwa, to samo pamiętam z Erewania, Matanzas na Kubie, z Kiszyniowa, z Kaliningradu. Ten etap przejściowy, kiedy już niby więcej można, ale jeszcze nie do końca się chce zadbać o otoczenie. A jednocześnie jeszcze na chwilę przez zachłyśnięciem się możliwościami, ale i kiczowatym plastikiem i niby-brukówką, które niesie nadchodzący już szybkimi krokami kapitalizm.
To samo widziałam i czułam w Mandalay.
Kwintesencją tego zakurzenia i tandety jest niestety znak firmowy Mandalay, położony w jego samym centrum dawny
Pałac Królewski. Z zewnątrz nic nie zwiastuje rozczarowania jakie czeka w środku - gigantyczną, idealnie kwadratową wyspę otacza regularna fosa, stary mur i malownicze niewielkie wieżyczki fortyfikacyjne. Obchodząc wyspę szukając na nią wejścia byłam bardzo ciekawa tego, co jest w środku.
A w środku jest... teren wojskowy! Otacza on niewielkie, ulokowane w środku pałacowe muzeum. Odwiedzający muszą więc szybko przemknąć prowadzącą doń aleją, pod żadnym pozorem nie robiąc zdjęć poza wyznaczonym terenem dookoła pałacu.
No, a pałac to niestety straszne rozczarowanie - to co można zobaczyć jest nieudolną rekonstrukcją z lat '90 XX wieku. Oryginalny pałac wybudowany w 1857 roku (a właściwie z braku finansowych środków na budowę nowego, przeniesiony z poprzedniej stolicy, Amarapury), został najpierw zaanektowany przez Brytyjczyków w 1885 roku (podczas wojny angielsko-birmańskiej), po aresztowaniu rodziny królewskiej, i przemianowany na Fort Dufferin, a potem zniszczony przez lotnictwo japońskie podczas II WŚ.
A więc w miejscu potężnego królewskiego miasta, będącego dla Birmańczyków symbolem suwerenności i tożsamości narodowej, pełnego pałaców i świątyń ze szlachetnego drewna tekowego, stoją ohydne betonowe zabudowania militarne i brzydka rekonstrukcja pałacu, będąca raczej jakąś dziwną wariacją na jego temat. Chociaż podobno projekt odbudowy w miarę odwzorowywał oryginalny układ zabudowań, to niestety przy wykonaniu królowały tandetne materiały (wypłowiała blacha falista, beton, wzory z szablonu) i brzydkie kolory. Chociaż faktycznie, można sobie dzięki temu z grubsza wyobrazić jak wyglądało tętniące życiem królewskie miasto, to patrząc na to, co w nim dziś jest, serce się kraje. A gdy wchodząc na wieżę zegarową (z której rozciąga się piękny widok), zobaczyłam odcinające się od czerwonego dachu szare, paskudne wartownio-strzelnice na szczycie pałacowych zabudowań, to serce mi pękło całkiem.
Serce może też pęknąć słuchając o historii pałacu - podobno, jeszcze za czasów monarchii, zamurowano w nim żywcem mnóstwo osób, głównie niebezpiecznych przestępców. Król Birmy Thibaw wierzył, że w ten sposób składa ofiarę duchom i zyskuje sobie ich przychylność. A w trudnych czasach wojny z Wielką Brytanią było to więcej niż potrzebne. Dlatego też król postanowił jednorazowo zabić w ten sposób aż 600 osób, w tym kobiety i dzieci, zapewniając sobie powodzenie w wojnie i bezpieczeństwo w stolicy (działając na przekór doradcom, którzy z racji wojennej zawieruchy radzili mu przenieść siedzibę w bezpieczniejsze miejsce). Wsród ludu rozpętała się prawdziwa panika - ludzie zaczęli w popłochu uciekać z miasta, a interweniował nawet rząd brytyjski. Podobno skutecznie ograniczyło to zapędy króla, który złożył w ofierze duchom 'jedynie' 100 osób.
Przychylności duchów najwyraźniej mu to nie zjednało - został pokonany przez Brytyjczyków, zaaresztowany i wygnany wraz z żoną i dziećmi z kraju. Umarł na obczyźnie, w Indiach, a część z jego prawnuków żyje tam w biedzie do dziś nie mówiąc już nawet po birmańsku.
*
Jest jednak jedno miejsce, gdzie można poczuć atmosferę dawnego birmańskiego królestwa. To monaster
Shwenandaw, zbudowany w tradycyjnym birmańskim stylu, w całości z drewna tekowego. Oryginalnie był to fragment pałacu królewskiego w Amarapurze, przeniesionego do Mandalay. Ostatni król Birmy, Thibaw (ten od zamurowywania ludzi żywcem), przeniósł ten kawałek pałacu za jego mury fundując monaster, wierzył bowiem, że straszy w nim duch jego ojca, króla Mindona Mina. Nie wiedział wtedy, że tym samym ocali jeden kawałek pałacu przed zniszczeniem.
I całe szczęście, bo monaster jest przepiękny. Już z daleka uwagę przykuwają jego bogate zdobienia, które z bliska oczarowują misternością (nawet na drewnianych okiennicach!). Mimo panującego gorąca, wnętrze wydaje się być nawet trochę chłodne i panuje w nim bardzo charakterystyczny zapach drewnianych wnętrz. Nie chcieliśmy stamtąd wychodzić!
Zresztą cała dzielnica u stóp
Wzgórza Mandalay pełnego świątyń (wszyscy reklamują zachody słońca oglądane z jego szczytu!) podbiła nasze serca. Jest zielona, pełna spokoju i życia. A najpiękniejsza była tam
Pagoda Kuthodaw.
Świątynia składa się z dużej, 57-metrowej, złoconej stupy i 729 mniejszych białych stup. W ich wnętrzach znajdują się kamienne tablice, na których wyryto
Tipitakę czyli cały kanon nauki Buddy. Dlatego też tę świątynię nazywa się
największą książką świata. Podobno szacuje się ją na ok. 2500 'stron', które były czytane w całości tylko raz i zajęło to mnichom pół roku!
Niewiele brakowało, a świątynia nie przetrwałaby do naszych czasów - po zdobyciu Mandalay przez Brytyjczyków, zajęli oni Kuthodaw (i kilka innych światyń) i używali jako koszary. Zabronili wstępu Birmańczykom, rozżalonym świętokradztwem i odcięciem od świątyni.
Sytuację bardzo niespodziewanie uratował... birmański poborca podatkowy i królowa Wiktoria! U Aung Ban, ów poborca podatkowy, wpadł na pomysł, aby pożalić się bezpośrednio do królowej, która publicznie obiecywała szanować wszystkie wyznania na terenie Imperium. Niezwykłą niespodzianką była reakcja Wiktorii, która nakazała natychmiastowe opuszczenie świątyni przez wojsko w 1890 roku. Mimo, że Kuthodaw wróciła do swojego pierwotnego przeznaczenia, jej stan był opłakany - wszelkie kosztowności były skradzione, dzwony zniknęły, a zabudowania świątynne były w ruinie (cegieł użyto do budowy wojskowych dróg). Zdrapano nawet złoty tusz, którym namalowane były inskrypcje na kamieniu. Brytyjczycy byli gorsi niż szarańcza.
Kuthodaw długo podnosiła się ze zniszczeń, ale dziś, zwłaszcza o zachodzie słońca, zachwyca. Dla mnie było to najpiękniejsze miejsce Mandalay.
*
Wieczór spędziliśmy w nowej części miasta, która nie jest warta większego wspomnienia. Słabo oświetlone ulice nie robiły przyjemnego wrażenia, zwłaszcza, że ze względu na zastawienie chodników skuterami, stolikami i dostawczakami, musieliśmy chodzić ciemną jezdnią. Do tego niestety w Mandalay niemal nie ma życia nocnego, błąkaliśmy się więc po ciemnych ulicach, trafiając w końcu na otwartą jeszcze indyjską uliczną knajpkę. To co tam serwowali było doskonałym pocieszeniem :)
*
Informator* 1 PLN to ok. 400K (kyatów)
* obiekty do zwiedzania zamykają się dość wcześnie, koło 4:30, 5 popołudniu
Ceny* przejazd wieloosobowym busikiem z lotniska pod hotel: 2500K (stargowane)
* nocleg ze śniadaniem w 2-os pokoju z wiatrakiem i dzieloną łazienką: 18$
* nocleg ze śniadaniem w 2-os pokoju z klimatyzacją i łazienką: 22$
* obfity obiad: 2000K
* zestaw 10 małych/dużych pocztówek: 2000K/5000K
* taksówka na średnim dystansie: 5000K
* wypożyczenie roweru na cały dzień: 2000K
* bilet wstępu do Pałacu i Monasteru Shwenandaw: 10000K
* butelka wody mineralnej: 500K
* załatanie dziury w rowerowej oponie: 1000K
Przydatne adresy* Lashio Lay, niewielka, lokalna knajpka z pysznym jedzeniem z regionu Shan. Palcem pokazuje się, które przygotowane już dania dodać do talerza ryżu. W zestawie jest też pikantny rosół i warzywa.
* Mały indyjski street food na rogu ulicy 26-tej i 83-ciej.